Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze byliśmy niczego nieświadomymi szczurami lądowymi, spaliśmy w swoich wygodnych łóżkach, a słowo „druh" w zasadzie nie gościło na naszych ustach, zakiełkowała w naszych głowach myśl: „A może by tak kurs żeglarski w wakacje?" Zalogowaliśmy się więc na stronie internetowej, dokonaliśmy wszystkich formalności i wreszcie nadszedł ten dzień. Spakowaliśmy manatki, wsiedliśmy w auta i dojechaliśmy na miejsce. Już tu, w Poraju, rozlokowaliśmy się w namiotach. Z pewną nieufnością zaczęliśmy zawierać pierwsze znajomości, część z nas spotkała starych znajomych, część być może spotkała przyjaciół na całe swoje żeglarskie życie. Tak upłynął pierwszy dzień na obozie, zakończyliśmy go zapoznawczym ogniskiem ze śpiewem na ustach i łosimi rogami przy rogach. Następnego dnia po pobudce i rozgrzewce zaczęliśmy stawiać swoje pierwsze kroki na ścieżce prowadzącej do stania się wilkiem morskim. Próbowaliśmy nawet odpłynąć keją na wiosłach, ale się nie udało i wsiedliśmy na łódki. Kolejny dzień rozpoczął się dla nas pozytywnym akcentem, okazało się, że w związku z tym, że jest niedziela nie ma rozgrzewki. Potem było troszkę gorzej bo... przestało wiać. I tak zaczęła się nasza znajomość z silnikiem, tak mijały minuty, godziny i dni, aż w końcu, gdy porzuciliśmy wszelką nadzieję poczuliśmy na swojej skórze drobny powiew, cichutko (by nie zapeszyć) doczekaliśmy się na zbawienie 2 w skali Beaufort'a. Mogliśmy teraz do woli ostrzyć, odpadać i robić zwroty, a co najważniejsze ratować dwóch niesfornych ludzi, ciągle wypadających naszym załogom za burtę. Teraz tylko trzymamy kciuki za wiatr i pilnie uczymy się do egzaminu.