Gdy wszystkie obowiązki zostały wypełnione pozostało nam tylko jedno ... napawać się widokami tallińskiego wybrzeża, na którym to późnym wieczorem odbywał się pokaz fajerwerków.
Dzień 2
Z samego rana wszyscy pełni energii zerwaliśmy się z łóżek by mieć dość czasu, aby zwiedzić Estońską stolicę. Taksówka zawiozła nas do samego starego miasta Tallina. Miasto nieco przypominające Kraków, zabudową i rozmieszczeniem ulic. Sporo czasu spędziliśmy w sklepach z pamiątkami... jednak nie były one jedynym miejscem, w którym byliśmy. Dotarliśmy na sam szczyt katedry znajdującej się w centrum starówki. Widoki zapierały dech w piersiach. Wszystko byłoby idealne, gdyby nie pogoda, która jak na złość nie rozpieszczała nas odkąd wstaliśmy. Przemoczeni do suchej nitki wróciliśmy na jacht.
W suchych już ubraniach i nie deszczowej pogodzie wyruszyliśmy na morze. Obraliśmy kurs na Helsinki.
Dzień 3
Pierwszy przelot minął w przyjaznych warunkach atmosferycznych. Nie obyło się bez fascynacji, w końcu dwójka załogantów pierwszy raz żeglowała po otwartym morzu.
Około godziny 8:00 staliśmy już w helsińskiej marinie. Po sytym posiłku i porannej toalecie zaatakowaliśmy Helsinki. Piękna skandynawska stolica nieopuszana nas swoim majestatem ani na krok.
Nie obyło się oczywiście bez niespodzianek, w Tallinie deszcz... a co zaoferowały nam Helsinki?... Zamknięte Muzeum Historii Naturalnej, do którego nie było wcale tak blisko. Przebyte dobrych kilka kilometrów, ale czy na marne? Każdy z nas w myślach odpowiedział sobie na to pytanie
Kolacja na jachcie i w przeciwieństwie do Tallina piękna słoneczna pogoda żegnały nas by nazajutrz wstał kolejny piękny dzień. Z samego rana obraliśmy kurs na Sztokholm.
Dzień 4,5,6
Czekał nas długi dzień pływania w finlandzkich szkierach, było miło i sympatycznie, wszystkim członkom załogi dopisywał dobry humor. Przynajmniej było na co popatrzeć Dookoła nas wyspy, więc każdy co jakiś czas znalazł coś, co przykuło jego uwagę. Co rusz na którejś z wysp stały piękne domki. Myślę, że każdy z nas, choć na krótką chwilę odpłynął swym własnym statkiem marzeń na taką właśnie wyspę.
Gdy słońce chowało się za horyzontem za nami znikały powoli finlandzkie wyspy, a przed nami rozpościerał się widok jedynie morza. W głowach każdy zadawał sobie pytanie kiedy na horyzoncie znowu ujrzymy ląd. Nikt jednak nie spodziewał się, że pogoda aż tak nie pozwoli nam tak szybko osiągnąć celu i spędzimy tyle czasu na otwartym morzu.
Słońce zaszło, rozpoczęły się nocne wachty. Wszystko wskazywało na to, że Sztokholm jest coraz bliżej. Nad ranem pojawił się jednak dylemat. Czy zatrzymujemy się w Hanko aby odpocząć i zregenerować siły czy płyniemy dalej. Na szczęście skipper z pierwszym oficer po szybkiej analizie trasy, pogody i stanu fizycznego i psychicznego załogi zarządzili, że płyniemy do Szwedzkiej stolicy bez przerwy.
Rankiem, po jednej dobie spędzonej na morzu zmęczenie dawało się we znaki. Wtedy to, pojawił się dość poważny problem. Wiatr zmienił kierunek, zaczął wiać z zachodu. Zdaniem skippera, który kontrolował cała sytuacje halsowanie do Sztokholmu zajęłoby dobrych parę dni. Wspólnie zdecydowaliśmy, że wcześniej obrany cel jest coraz bardziej poza zasięgiem. Rozkazem kapitana obraliśmy kurs na Visby. Zrobiliśmy to z uśmiechami na twarzach, iż byliśmy wtedy coraz bliżej lądu.
Mile wlokły się bez końca, zmęczenie doskwierało każdemu. Choroba morska dopadła prawie każdego.
Podczas podróży wiatr nie chciał z nami współpracować... chcąc jak najszybciej dotrzeć do jakiegokolwiek portu dotarcie do Visby także stało się niemożliwe. Postanowiliśmy zatrzymać się w małym miasteczku Farosund na południu Gotlandii leżącego w cieśninie o tej samej nazwie.
Kiedy zegar zaczął nabijać godziny 4 doby przelotu a gdy tylko zrobiło się widno i lądu nie było widać, każdy z nas spoglądał za dziób „Wenedy" by ujrzeć, chociaż jego skrawek. Gdy wreszcie na horyzoncie ujrzeliśmy ląd uśmiechy nie znikały z naszych twarzy. Do tej pory nie jestem w stanie opisać radości, jaka temu towarzyszyła.
Po ponad 3 dobach spędzonych na morzu dopłynęliśmy do miasteczka Farosund. Po zacumowaniu jachtu wzięliśmy się od razu do pracy, aby pozostało nam jak najwięcej wolnego czasu na odpoczynek. A pracy wcale nie było mało. Jacht w dosłownie kilku minutach zamienił się wielką suszarnie z góry do dołu obwieszona mokrymi i wilgotnymi ubraniami. Żagle zostały wyjęte i wysuszone, zęza umyta i bez mililitra wody, kambuz posprzątany, zapas paliwa i wody uzupełniony. Tak więc można było rozpocząć należyty odpoczynek. Spacer po malowniczym miasteczku, wyjętym jakby z bajki. Piękne domki jednorodzinne, mnóstwo zieleni, cisza i spokój. Niczego więcej w tym momencie nam nie było trzeba.
Dzień 7
Wypoczęci z samego rana opuściliśmy Farosund. Naszym kolejnym przystankiem był Vanburg, wieś leżąca na samym południu Szwedzkiej wyspy. Przelot minął w o wiele lepszych nastrojach niż „droga do Sztokholmu", przez cały czas towarzyszył nam świetny humor oraz duży apetyt. Fale były na tyle „przyjazne", że przygotowanie solidnego posiłku nie wymagało dużego wysiłku i skupienia w utrzymaniu równowagi. Było to nic w porównaniu z ponad 3 dniami spędzonymi na jachcie bujającym się na prawo i lewo bezustannie.
Dzień 8
Nad ranem około godziny 0800 „Weneda" zacumowała do skromnej, ale za to przepięknej mariny wykutej w skale w Vanburgu. Plan działań był podobny co przyjęty w Farosund. Najpierw praca, potem odpoczynek. Zakres czynności poszerzył się jedynie o drobne prace bosmańskie i prace czystościowe, w naszym przypadku było to umycie całego jachtu.
Po ciężkiej pracy nadszedł czas na zasłużony odpoczynek. Po raz pierwszy zjedliśmy obiad przy stoliku stojącym na nabrzeżu a nie na jachcie. Była to bardzo miła odmiana, móc zjeść posiłek na lądzie a nie na rozbujanym morzu.
Wieczorny spacer po miejscowej wiosce ukajał nam nerwy a widoki zapierały dech w piersiach, skaliste wybrzeża okalały niemal całą linie brzegową. Uśmiechy nie znikały z naszych twarzy a sen zaczynał nas doganiać....
Dzień 9,10
Dosłownie w parę minut po przebudzeniu wszyscy byli zwarci i gotowi by znów wyruszyć w morze. Wtedy to, pierwszy raz odkąd wypłynęliśmy z Tallina wiatr postanowił pogodzić się z nami wiał dokładnie tak jak byśmy sobie tego życzyli
Od czasu pierwszego przelotu dokąd byśmy nie wypłynęli, zawsze musieliśmy się halsować. A tu proszę! Miła odmiana podczas ostatniego przelotu – baksztag. Także i w tym momencie nie odbyło się bez fascynacji. Największy fok poszedł w górę i ruszyliśmy w kierunku ojczyzny.
Czas mijał o wiele szybciej niż podczas reszty wyprawy. Może dlatego, że powoli zbliżaliśmy się do domu... kto wie.
Będąc już niedaleko upragnionej Polski kapitan wpadł na iście szalony pomysł. Bowiem, napisaliśmy list, którego treść oczywiście jest ściśle tajna. Możemy jedynie zdradzić, że odbiorca powinien nam odpisać List włożyliśmy do butelki i..... kto wie gdzie go w tej chwili fale doprowadziły.
Około godziny 0100 byliśmy już na Helu zaraz po zacumowaniu wszyscy usnęliśmy niczym niemowlęta.
Dzień 11
Z samego rana czekała nas powtórka z rozrywki. Jak się pewnie domyślacie – sprzątanie. Powoli zbliżaliśmy się do końca naszej podróży także nieco wcześniej rozpoczęliśmy „wielkie sprzątanie" aby nie zostawiać wszystkiego na ostatnią chwile.
Oczywiście po pracy nadszedł czas na odpoczynek tym razem słońce, bezchmurne niebo, polskie jadło oraz....foki ! A wieczorem wylądowaliśmy już na polskiej plaży
Dzień 12
Wstał kolejny piękny dzień. Zaraz po śniadaniu byliśmy zwarci i gotowi na następny przelot. Już nie tak długo jak pozostałe gdyż, z Helu do Gdyni wcale nie jest tak daleko. Płynąc podziwialiśmy krajobraz polskiego wybrzeża. Gdynie i Gdańsk razem z Sopotem widać było w całej okazałości. Gdynia przywitała nas cudowną wakacyjną pogodą.
Wyśmienity posiłek na mieście dobrze nam zrobił Na zwiedzanie nie mieliśmy już zbyt dużo sił, dlatego ograniczyliśmy się do tego co było w pobliżu, m.in. oceanarium.
Dzień 13
Nasza podróż dobiegała końca. Ostatni przelot na „Wenedzie", która przez cały czas była naszym domem i ostoją. W Sopocie, gdzie dobiegł koniec naszego rejsu czekało nas wielkie sprzątanie. Mieliśmy już trochę wprawy także poszło nam to bardzo sprawnie.
Wieczorem, czekając na kolejny dzień, w którym mieliśmy wrócić do domu każdy z nas pomimo, zmęczenia i wysiłku, jaki zafundowało nam morze zaczął powoli tęsknić za tym co było. Dobiegł koniec naszej przygody. Przeżyliśmy wszyscy wspaniałe chwile jak nie najwspanialsze w naszych życiach. Zawarliśmy nowe przyjaźnie i na czas rejsu staliśmy się tak naprawdę jedną rodziną. Nie wiemy czy w przyszłości kiedykolwiek spotkamy się na pokładzie „Wenedy" w tym samym składzie, mamy jedynie taką nadzieje i marzenie. Każdy z nas nabył wiele nowych doświadczeń, jednak najcenniejszą rzeczą, jaka pozostanie każdemu z nas z tej niezwykłej wyprawy to wspomnienia, które będą z nami w każdej chwili naszego życia aż do samego końca.
Grzegorz Budny
{pgcooliris id=387}