W piątek wieczorem dopływamy do Ronne; wieczorne rozpoznanie miasta (co stanie się tradycja tego rejsu), prysznic i do koji nabrać sił przed dokładniejszym zwiedzaniem miasta i dalszą żeglugą. Sobota to trzy porty: poranny spacer po Ronne, krótka żegluga wzdłuż Bornholmu do Hasle( gdzie mogliśmy obserwować podnoszenie z dna statku) i nocą mijamy główki portu Christianso, stajemy long-side na trzeciego do burty jakiegoś jachtu i idziemy spać pomimo wyraźnie widocznych ogni nocy świętojańskiej na Frederikso. Skoro świt o 7 skipper robi pobudkę, uruchamia silnik i ogłasza przygotowanie do manewrów ( a załoga raczej myślała o śniadaniu lub zwiedzaniu); na szczęście okazuje się, że jest to tylko przestawienie się na wolne miejsce, gdzie nie będziemy nikomu przeszkadzać a sami nie będziemy związani godziną czyjegoś odpłynięcia. Archipelag spodobał się każdemu, nawet Wojtkowi, który dotąd nie wykazywał większej ochoty do zwiedzania. Pomimo tego po kilku godzinach usłyszeliśmy „żagle staw , cumy rzuć - czas ruszyć na szlak...", bo przed nami jeszcze sporo drogi. Za główkami portu Grześ zawołał „więcej żagli rozwińcie z rej płótna, niechaj maszty się kładą na fali" i tak pod Fiii pożeglowaliśmy w stronę Gotlandii. I po raz kolejny sprawdziła się zasada nie wpisywania do dziennika portu przeznaczenia przed jego osiągnięciem. Wieczorna prognoza mówiła o tężejącym wietrze a nad ranem "sztorm nas złapał, fala wielka na trzech chłopa wiatr z zachodu gnał" – przynajmniej tak to widziała część załogi mówiąc o 8-9 ob. Na dodatek skipper każe stawiać przedni żagiel i odstawia silnik – nic tylko „czeka nas ostatni rejs do Hilo". Nad ranem wchodzimy w Kalmarsund, fale trochę łagodnieją, a po kolejnych paru godzinach stajemy w Kalmarze. Po przeanalizowaniu skali Beauforta i porównaniu jej z tym co widzieliśmy i co Grześ chciał żebyśmy zapamiętali okazuje się iż walczyliśmy z zaledwie 5 w porywach 60B, no ale cóż „płynęło się pierwszy raz". Następnego dnia ruszamy znowu w kierunku Visby pokonując część trasy na silniku co nie pasuje Grzegorzowi, który słusznie twierdzi, że: „Łoskot maszyn i miarowy tłoków takt głuszą prawdę, że duszy im brak". Za to stolica Gotlandii wynagradza nam wszystko: niskie temperatury, pewne obawy i niedosypianie. Piękne średniowieczne miasto otoczone murami z wyrzuconymi poza ich obręb Mc Donaldem, bankami, supermarketami itp. Po 26 godzinach postoju w tym uroczym miejscu ruszamy dalej w morze bo wiadomo, że „w portach to statki rdzewieją a ludzie schodzą na psy". I tak rozpoczęła się długa droga do Rygi; wiatr albo prawie nie wiał, albo słabo lecz zmuszając nas do halsowania a nam marzyły się „Białe żagle na masztach wiatrem dumnie wydęte"; na domiar złego na Zatoce Ryskiej przyszła mgła i to taka że widoczność spadła do ok. 50m. Po tych przeżyciach nasz pierwszy postanowił założyć towarzystwo zwalczające śpiewanie szant i piosenek żeglarskich przez żeglarzy śródlądowych, no może za wyjątkiem „Na Mazury, Mazury, Mazury.." itp. Ostatecznie po 80,5 godzinach oddaliśmy cumy w marinie Andreajosta kończąc nasze żeglowanie. Pozostałe 2 dni zajęło nam zwiedzanie Rygi, sprzątanie jachtu, kupowanie pamiątek i kartek i wspominanie przeżytych dni. U nie jednego okazało się, że „Teraz dumna Twoja mina, cape hornowca twarda dłoń". W środę rano udaliśmy się na dworzec w celu rozpoczęcia drogi powrotnej do domów. Lecz niestety w momencie podjechania autobusu okazało się że nie ma nas na liście pomimo posiadanie biletów; na szczęście dzięki pozytywnemu nastawieniu agentek Simply Bus i zaangażowaniu Wojtka z Grzesiem odjechaliśmy w kierunku Wilna a potem dalej z paroma przesiadkami aż do Częstochowy i Bytomia .
Jednego jesteśmy pewni:
choć na morzu nie raz bywało źle popłyniemy jeszcze nie raz
{pgcooliris id=369}