5 lipca 2011 roku - poranek, szum pędzącego VW Caddy dał wytchnienie powracającej załodze Wenedy, która zapadła w otchłań sennego odpoczynku, wciąż pamiętając o tym, co zgotował im los..., a jednak Ktoś z nich nie spał...?
Zacznijmy jednak od początku...
SAILING EXPEDITION STOCKHOLM-ŚWINOUJŚCIE 2011
Tak można obrazić skippera, pisząc to na plecach koszulek jego załogi... plecach załogi kapitana zwanego TRADYCYJNĄ RZEŹNIĄ. Załogi tak wyjątkowej i szczególnej, że tylko taki skipper mógł być jej skipperem ( ...nie tylko dla jej ratowania i przetrwania jachtu).
Jest 16 czerwca 2011roku, port Lotniczy Stockholm
Po nieudanej próbie uprowadzenia (noże, scyzoryki, broń biała oraz narzędzia bosmańskie do odbioru po powrocie) samolot z załogą s/y "Weneda" ląduje, która to załoga po kilkugodzinnej wyprawie poszukiwawczej szczęśliwie znajduje swój jacht.
Dnia następnego po zwiedzeniu miasta i poznaniu losów "Wazy" (ku przestrodze) nie wahamy się rzucić cum i ufając skipperowi ruszamy ku Alandom.
Alandy to wiele zagadek i pytań dla żeglarzy "Wenedy", które nie wiadomo, czy kiedykolwiek zostaną wyjaśnione np. wszechobecna dominacja Teletubisiów i ich panowanie nad Muminkami. Ale poza tymi zagadnieniami pozostał w nas zachwyt nad samym archipelagiem, jego tysiącami wysp, domków, przepływającymi promami itd.
Jacht płynął, płynął...i płynął czas i z każdym dniem byliśmy bliżej celu, choć w tym niejednokrotnie Coś lub Ktoś próbował nam przeszkodzić – np. wielokrotna, nieplanowana zmiana kursu, próby zatopienia jachtu czy podtrucia a może nawet otrucia załogi, na pruciu i szyciu żagli nie skończywszy. Najczęściej jednak brak wiatru, co doprowadzało na skraj depresji skippera. Kolejnymi etapami tej drogi do domu były: Visby z niebagatelną zabudową i niesamowitą konsekwencja nie wpuszczania nowoczesnej architektury w obręb średniowiecznych murów miejskich, Kristianopel – mała, spokojna mieścina, gdzie urzekła nas gościna havnmastra oraz Karlskrona – niestety nadal udostępniana tylko w części.
Codziennie rozważaliśmy problemy naszej egzystencji, trudne i ważne dylematy, a niekontrolowana konsumpcja żółtego sera mąciła klarowność naszych umysłów:
- zjeść kanapkę z dżemem i żółtym serem, czy z żółtym serem i dżemem,
- otworzyć czy też nie dodatkowy słoik dżemu dla podniesienia standardu żywieniowego załogi.
Standard ten raz, jedyny raz wzniósł się na wyżyny po spektakularnej akcji I oficera i heroicznym poświęceniu kapitana z hakiem - ryba (czytaj: jedna) została złowiona – patrz i czytaj – ZDOBYTA.
Zaszczyt to winien być wielki, bowiem w akwenach fińsko-szwedzkich ryb ni ptactwa nijakiego nie ma. (dowód: dwa tygodnie doświadczeń i prób złowienia czegokolwiek). Tu łatwiej o złowienie niemieckiego U-Boota. Obiad był pyszny i symboliczny i znowu Ktoś lub Coś pozbawił nas gazu. Ani ryb ani gazu, po rybach nie ma śladu, a po gazie nawet śladu po śladzie. To symbol "Ostatniej Wieczerzy" - ...ostatnia i pierwsza ryba, ostatni obiad i ostatni gaz.
Ostatni tydzień – post i asceza wielce podnosząca nasze morale, które były mocno wystawione na próbę - 8B na morzu (choć skipper twierdził, że tylko 7B), nadmiar żółtego sera, a jeśli kawa to tylko mrożona. Tak zmierzaliśmy przez przepiękne, choć niestety deszczowe Christianso ku Bornholmowi, zostawiając za rufą ojczyznę IKEI. Pomimo wszystko, kiedy mijaliśmy główki portu w Świnoujściu, nasz jacht był cały i piękny, a w dzienniku pokładowym strat w ludziach i sprzęcie nie odnotowano. Przyczynili się do tego skipper Grzegorz, Ania pisarka oraz dokumentalistka, oficerowie Marcin – poławiacz i Kuba – lingwista oraz piszący te słowa Tomek Rospondek.
P.S. ...Kiedy nasz Caddy zabierał nas z kei, załoga naszych zmienników nerwowo poszukiwała swoich map... czy to znowu Ktoś? lub Coś? ...
{pgcooliris id=346}