Załoga(Grzegorz, Patrycja i 2 Maćki) Wenedy już parę miesięcy wcześniej wiedziała, że celem będzie rzadko odwiedzana przez nas stolica Norwegii – Oslo. Niektórzy spośród nas już tam byli, inni chętnie by zobaczyli a dla skippera powoli stawał się to port nie do osiągnięcia; próbował już około 10 razy i nigdy mu się nie udało. Tym razem tez nie miało być łatwo, lecz nie chodziło o stan jachtu, pogodę, niedogadanie w sprawie map, bo to wszystko było w najlepszym porządku. Los postawił na kłopoty zdrowotne mające utrudnić lub uniemożliwić osiągnięcie celu. Ale po kolei.
Na 4 dni przed wyruszeniem do Świnoujścia Grzegorz naderwał mięśnie w okolicach krzyżów na tyle silnie, że przez 2 dni jedynie siedział lub leżał. Podobnie jak tydzień wcześniej po kontuzji barku Maćka wielce pożyteczne okazały się rady Andrzeja Grima. Ostatecznie zaopatrzony w leki stawił się o północy 21.07 w Katowicach, gdzie w ośrodkowym Joyu czekał Maciek Jodłowski, który zgodził się poświęcić swój czas na zawiezienie nas do portu zaokrętowania. Serdeczne dzięki Maćko za to i parę innych rzeczy w trakcie rejsu. Wybór padł na trasę przez Niemcy co niemal skończyło się drobną awarią, gdy przez większość drogi prze ten kraj nie spotkaliśmy żadnej stacji benzynowej. No, ale udało się choć paliwa zostało na ok. 20 km.
Świnoujście powitało nas silnym wiatrem i deszczem, który padał tam już od 3 dni. Fakt ten co zrozumiałe wpłynął na stan wysuszenia jachtu w momencie przejęcia. Przykrą niespodzianką była wiadomość o tym, że kuchenka bardzo brudzi garnki sadzą. W trakcie rejsu okazała się jednak nie tak straszna gdy rozsądnie podejść do gotowania. Następnego dnia pełni zapału udaliśmy się na zakupy, bo kupić trzeba ( byle nie za dużo, gdyż na jachcie przejęliśmy sporo rzeczy; niektóre pływały już dość długo) z racji płynięcia do niezbyt taniego kraju dla nas jakim jest Norwegia. Niedzielny ranek to czas poznawania jachtu, jego instalacji, takielunku, zasad jakimi będziemy się rządzić na rejsie i alarmami. Nastąpił też podział wacht w wyniku którego Maciej miał pływać z Maćkiem a Patrycja z Grzegorzem. I w końcu przygotowani i pełni zapału wyruszyliśmy na morze. Pierwszym portem miała być Kopenhaga lub Malmo. Jednak po raz kolejny sprawdziła się zasada nie wpisywania do dziennika portu przeznaczenia przed jego osiągnięciem.
Gdy na wejściu do Sundu wiatr osiągnął 7oB a barometr stale wykazywał tendencję spadkowa skipper zdecydował o udaniu się do pobliskiego Koge. Szczególnie, że nadchodził wieczór i z miejscem w stolicy Danii mogłoby być różnie. A prognozy z Deutschland Funk mówiły o sile wiatru 4-5. A nie była to jedyna taka pomyłka tej stacji w tym sezonie. Świat się kończy. I tak po przepłynięciu 132 Mm w ciągu niecałej doby oddaliśmy cumy w starannie wybranym i osłoniętym od wiatru miejscu portu. Takie tempo pływania miało nam towarzyszyć do końca rejsu; jak pływaliśmy to w miarę szybko jak na naszą Wenedę. W porcie niestety wszystko było już zamknięte tak więc po sklarowaniu jachtu i powspominaniu przelotu udaliśmy się do naszych koji. Rano Maciej z Grzegorzem udali się do havnmastra w celu dokonania opłaty oraz uzyskania dostępu do pryszniców, prądu i informacji o mieście. Okazało się, że jedynym językiem, poza duńskim, jakim włada havnmaster jest jak to nazwał Maciej „wspólny portowy". Umiejętność tą również posiadał nasz skipper, więc załatwiliśmy wszystko, mogliśmy się umyć, podłączyć jacht do prądu i zająć zaplanowanymi zajęciami. Do obiadu rozebraliśmy i przeczyściliśmy kuchenkę(co znacznie polepszyło problem sadzy), wyczyściliśmy i pomalowaliśmy kotwicę, pozszywaliśmy banderkę i dorobiliśmy z zakupionego sznurka krawaty dla jachtu. Niestety próba sklejenia ławeczki całkowicie się nie powiodła, rozkleiła się niedługo potem. Poobiednią próbę zwiedzenia miasteczka zakończył deszcz wkrótce po opuszczeniu jachtu. W Koge również prawe oko skippera zaczęło zachodzić ropą, co doprowadziło do zaklejania się jego podczas każdego snu.
Po 1,5 doby odpoczynku nad ranem opuściliśmy port i udaliśmy się do Kopenhagi. Zrobiliśmy to tak cicho, że Patrycja w pewnym momencie wstała i chciała udać się do sanitariatu portowego. Gdy zorientowała się, że to niemożliwe poszła spać dalej, a my dalej żeglowaliśmy na genakerze. Po krótkim przelocie Kopenhaga, jak zwykle piękna, urokliwa i niosąca wiele atrakcji za dnia i po zachodzie słońca. Stanęliśmy w Kristiankanal – drogo ( „prawdopodobnie najdroższy prysznic w Danii"- słowa havnmastra) i niezbyt ciekawie; chyba czas zapomnieć nieodpowiednie zachowanie havnmasrtra sprzed lat koło Syrenki i znowu zacząć tam cumować. Oczywiście nie obyło się bez spacerów, zwiedzania miejsc słynnych, ale też i tych w ogóle niepolecanych przez przewodniki. Tym razem Kopenhaga zaskoczyła nas dziwnymi słoniami rozsianymi po całym mieście i różnorakimi konstrukcjami, gdzie jedni mogli się poczuć jak pianista grający na środku Manhattanu a inny znów jak John Wayne opuszczający saloon na Dzikim Zachodzie. Drugiego dnia zdobyliśmy miejskie rowery i jedni udali się na zakupy a skipper na zwiedzanie miejsc, gdzie jeszcze nie był – dzielnic położonych w okolicach opery i bazy Marynarki Wojennej. Wychodziliśmy na drugą stronę Kattegatu, pełni wrażeń, niektórzy wzbogaceni o nową wiedzę, mając nadzieje jeszcze tu wrócić nie raz.
W połowie drogi jednak naszego pierwszego naszła potrzeba odwiedzenia portu chociażby na 20 minut i tak weszliśmy na Anholt z zamiarem spędzenia tam paru godzin a zostaliśmy 2 dni. Nasze zdziwienie w trakcie wchodzenia wywołały jachty stojące na kotwicy w awanporcie pomimo nie najlżejszego wiatru. Sprawa wyjaśniła się w porcie - tłok, że kanadyjki nie upchniesz a co dopiero jachtu morskiego. Zacumowaliśmy między promem a kutrami i poszliśmy szukać miejsca; daremny trud. Po sprawdzeniu, kiedy odpływa prom poszliśmy spać z nadzieją na ranek. O 0700 obudził nas havnmaster twierdząc, że musimy się przecumować i jest miejsce w porcie, ale nie konkretyzując gdzie. Mimo wszystko udało się, chociaż nie obeszło się bez lekkiego rozsunięcia 2 jachtów na odbijaczach. Trochę byliśmy zdziwieni taką ilością jachtów na małej wysepce należącej do Danii podobno na skutek postawienia w odpowiednim momencie czarki z napojem w odpowiednim miejscu. Większość załogi przestała się dziwić, gdy sama poznała bliżej wyspę; niby nic a jednak ma jakiś klimat powodujący, że polecamy to miejsce wszystkim, którzy chcą odpocząć. A co nam zajęło czas? Piaszczysta plaża z kąpielą w morzu, gra w siatkówkę znalezionym przez skippera odbijaczem w trakcie długiego spaceru, zakupy, wieczorem Maciek z Patrycją poszli na dyskotekę gdzie okazali się królami parkietu. Drugi dzień to penetrowanie wnętrza wyspy na wypożyczonych 2 rowerach. Jako pierwsi pojechali Grzegorz z Maciejem. Po przejechaniu chyba wszystkich dróg i dróżek, zobaczeniu paru pomników, kościoła i głównej części miasteczka weszliśmy z rowerami na wzgórze będące punktem widokowym. Kolejna decyzja była dość oczywista; po co schodzić i wracać tymi samymi drogami jak można spróbować przejechać przez środek wyspy małymi dróżkami. Jakie było nasze zdziwienie, gdy na jednym ze zjazdów zobaczyliśmy pozostałą dwójkę załogantów; zdecydowali się zwiedzić wyspę pieszo nie czekając na rowery. I znowu trzeba było wyjść w morze, bo czas leciał a do Oslo jeszcze kawał drogi.
Po kolejnym przyjemnym i szybkim żeglowaniu i pokonaniu długiego i brzydkiego podejścia osiągamy Goteborg. Dochodzimy do nadbrzeża, szukamy mooringu w wodzie, potem szuka go obsługa portu i nie ma. Nasz skipper musiał oczywiście wybrać jedyne stanowisko z urwanym móoringiem. No i stoimy do burty angielskiego małżeństwa. Marina ładna, w centrum miasta, ale droga. I w małym stopniu cenę rekompensują ciasteczka, jakie dostajemy na powitanie. Rano idziemy na zwiedzanie miasta i zakupy zakończone zakupem przez Maćka longboarda. No i się zaczęło. Pati próbuje jeździć, jest zafascynowana i oczywiście też kupuje dla siebie. Po obiedzie jadą dalej ćwiczyć. Na jachcie zostaje Maciej z Grzegorzem i to ich w pewnym momencie odwiedza havnmaster z wiadomością, że ktoś z załogi znalazł się w szpitalu. Po kilku godzinach wiadomo już, że jest to złamanie nogi w kostce w 3 miejscach. Wieczór i dzień następny to załatwianie spraw z ubezpieczycielem, odwiedziny u kontuzjowanej, rozmowy z krajem i załatwianie odpowiedniego miejsca w samolocie dla Patrycji. A to wszystko będąc pod wrażeniem szwedzkiej służby zdrowia. Osobny pokój( a raczej mały apartament), drugie łóżko i komplet innych rzeczy dla osoby towarzyszącej, napoje do wyboru a jedzenie ultra świeże, osobowe podejście do pacjenta i na koniec wydanie kul ( z kilkugodzinną nauka chodzenia na nich), lekarstw i dwujęzycznej historii pobytu w szpitalu. Naprawdę trochę nam brakuje. Lecz niedługo miało się okazać, iż nie są oni tacy idealni. Członkowie załogi, którzy zostali na jachcie postanowili przez te 3 dni używać Longobardów skoro już były na miejscu.
Po wypisaniu Patrycji ze szpitala płyniemy dalej; Maćki razem a Grzegorz sam; trochę zaniepokojony, że się zgubi, bo stracił oficera wachtowego. W sobotę wieczorem po żegludze przy silnym wietrze i sporej ilości deszczu zawijamy, do Horten chcąc zostawić sobie Oslofiord na dzień następny. W porcie zostajemy powitani przez koncert metalowy słyszalny chyba w połowie fiordu i mało zachęcające sanitariaty, ale zostajemy. Rano nasz ciekawski skipper zamierzał pójść na spacer, lecz okazało się, że na nodze Patrycji pojawiły się czerwone plamy. Telefon do niezawodnego Andrzeja, od którego słyszymy nie tylko o konieczności przecięcia gipsu, lecz także słowa otuchy, że damy radę i jak to zrobić w warunkach jachtowych. Również on przekonał pacjentkę o konieczności oddania się w ręce niewykwalifikowanej medycznie załogi. Po pół godzinie i kolejnym czuciu pleców przez Grzegorza – sukces; gips ściągnięty, pacjentka czuje się lepiej. Teraz to już szybko do Oslo w poszukiwaniu szpitala.
Wieczorem dopływamy do stolicy Norwegii i stajemy w centrum. Havnmaster podwozi Patrycje i chłopaków motorówką pod postój taksówek i kończą się rzeczy przyjemne. Oni odjeżdżają a Grzegorz zostaje na jachcie sam z gorączką (pozdrowienia dla tego, kto zużył gripex i nie dał znać do kraju) i niepokojem. Cena postoju też iście norweska – 10 koron za stopę długości jachtu. W nocy wraca reszta załogi i okazuje się, że tutaj potraktowano ich jak natrętów, zadżumionych itp. Skończyło się na 1200 NOK-ach za 3 zdania niepowiększające naszej wiedzy i wyproszoną receptę na leki zmniejszające krzepliwość krwi. Rano Maciek znajduje małą prywatną marinę z rewelacyjnymi ludźmi i cenami. W deszczu (niestety miał nam towarzyszyć z małymi przerwami do końca pobytu0 dokonujemy najkrótszego przejścia na tym rejsie i planujemy, co dalej. Pozostałe dni to na zmianę zwiedzanie miasta i sprzątanie jachtu. Co zobaczyliśmy?
- Muzeum „Frama" - kawał historii wypraw polarnych i bodaj ważniejsza sylwetka F. Nansena, możliwość wejścia na i pod pokład, odkrycie, co to takiego krył magazyn naszego Ośrodka i nad czym głowiły się najtęższe głowy w HOW – miernik prądów morskich;
- Muzeum „Kon-tiki" gdzie obok słynnej tratwy Heyerdahla mogliśmy zobaczyć replikę statku papirusowego „Tygrys" i oryginalnego Oscara;
- Krótka wizyta w muzeum drakkara wikingów;
- Spacer po centrum stanowiącym niesamowite połączenie nowoczesności i zabytkowych stylów;
- Budynek Opery będący również miejscem spotkań gdzie Maćki znowu zrobiły użytek z Longobardów;
- Vigelland Park – zarówno w dzień jak i nocą (chyba ciekawiej);
- Holmenkolen gdzie poszedł w pojedynkę Grzegorz.
No i nadszedł dzień powrotu. Autobusem i pociągiem na lotnisko. Odprawa i w samolocie okazało się, że miejsce dla Patrycji jest zarezerwowane, ale nie z tej strony przejścia. Na szczęście stewardesa pomogła nam ulokować Patrycję tak, żeby było dobrze. Krótki lot i Balice, po niektórych przyjechały rodziny inni musieli udać się na pociąg. Pomimo przeciwności zdrowotnych i nie za dużej ilości wypływanych godzin i mil wszyscy uważamy, że rejs się udał. Najbardziej zadowolony był skipper, gdyż ten wcale nie taki łatwy rejs skończył się pomyślnie. A poza tym o sam już nie wie, której próbie w końcu dopłynął do Oslo i uważa, że było warto.
{pgcooliris id=334}