Zacumowaliśmy w małym jachtklubie w obrzeżnej dzielnicy Sheidam. Przyszło nam tu spędzić więcej dni niż planowaliśmy, w związku z czym nasza znajomość okolicy była niezwykła. Mapę malowniczego centrum każde z nas mogłoby narysować z zawiązanymi oczami, zwłaszcza drogę z dowolnego punktu do błogosławionego Internetu. Udało nam się również obejrzeć panoramę całego miasta z górującej nad nim wieży widokowej, a była ona zapierająca dech. Wszyscy jednak zapamiętamy zwłaszcza marsz pośród kamienic, mostów, plastikowych krów i pastwisk z owcami, prowadzącą do poznania niezwykle ważnej prawdy życiowej: 'Po co chodzić, gdy można dzwonić'. Kiedy udało nam się już załatwić wszystko co się dało mogliśmy ruszać dalej.
Naszym następnym celem było Dover. Przepłynęliśmy wzdłuż Holendersko -Belgijsko - Francuskich wybrzeży, aby stawić czoła owianemu wieloma mitami Dover Strait, jednemu z najruchliwszych skrzyżowań szlaków morskich świata. Okazało się na szczęście, że strach miał wielkie oczy i przelot był niezwykle komfortowy i spokojny. W końcu zabłysnęły nam bielą skał zęby pod Dover, przywołując słowa znanej szanty. Widok był faktycznie niezwykły. W samym mieście główną atrakcją był zamek, który postanowiliśmy dokładnie spenetrować. Poznaliśmy tajemne korytarze z których nieustraszeni brytyjscy oficerowie ukuli plany ocalenia europy przed zagrożeniem ze strony hitlerowskich Niemiec, podziemne koszary z czasów napoleońskich oraz warowną twierdzę z czasów poprzedzających zdobycie Anglii przez Normanów. Niektórzy z nas mogli również wyrwać, choć ich plany spełzły na niczym. Po szybkim zwiedzaniu i uzupełnieniu naszych zapasów Pringels'ów mogliśmy pożegnać Kornwalię i wyruszyć w dalszą drogę.
Obraliśmy kurs na Portsmouth. Wiatr nam niestety nie sprzyjał, a na domiar złego kiedy udało nam się dotrzeć już do celu okazało się, że w większości miasta nie ma prądu. Pokrzyżowało to nasze plany zwiedzenia kolejnej wieży widokowej, tym razem w kształcie monumentalnego spinakera rozpościerającego się dumnie przy wejściu do portu. Na szczęście udało nam się dostać do muzeum miejskiego, gdzie zobaczyliśmy kilka niezwykłych ekspozycji. Oryginalne stroje z filmów sci-fi, oldschoolowe automaty z grami, piłkażyki, lokalna sztuka na przestrzeni wielu lat, śpiąca para wykonana z plastiku i automat, który potrafił się śmiać bardziej szaleńczo niż nawet najbardziej weseli członkowie załogi, to tylko niektóre z nich. Odrobinę zawiedzeni awarią elektrowni wyruszyliśmy w dalszą drogę wzdłuż południowych wybrzeży Anglii.
Wiedząc, że chcemy dopłynąć jak najdalej się da wypuściliśmy się w długi przelot zakończony w rybackim porcie Newlyn. Zapach ryb, ryby, kutry rybacki i jeszcze trochę zapachu ryb zdecydowanie wbiło nam się pamięć. Najdroższy w Anglii prysznic również. Po solidnym wymyciu się, wyspaniu i uzupełnieniu wszystkich zapasów (Pringels'ów też) udaliśmy się w ostatni przelot.
Dotychczas nie mieliśmy szczęścia do wiatru, a płynięcie było ciągłą walką naszych żeglarskich duchów z otaczającymi nas słabymi wiatrami, zmuszającymi do częstego sięgania po kluczyk z czerwonym brelokiem i słuchania radosnego warkotu silnika. Kapryśna pogoda postanowiła jednak zmienić co nieco tym razem i sprezentować nam piękny baksztag, który skrócił planowany trzydniowy przelot o ponad połowę. Wiatr wiejący od rufy był idealną okazją na postawienie 'pomarańczy', czyli naszego monumentalnego genakera. Wspierani duchowo przez pojawiające się czasami morświny dotarliśmy do Kanału Bristolskiego. Stoczyliśmy w nim niezwykle ciekawą walkę z prądami, które pchały nas zbyt szybko ku portowi i pomimo minimalnego ożaglowania i biegu wstecznego Weneda wciąż posuwała się do przodu o ponad 6 węzłów. Oczywiście byliśmy gotowi na taką ewentualność i nasze bezbłędne obliczenia pozwoliły nam wejść do Portishead przy odpowiednim poziomie wody. Następne dni spędziliśmy na bardzo dokładnym klarowaniu jachtu. Szorowanie burt i pokładu, wymywanie morskiej soli z teaku oraz suszenie zmoczonych falami żagli było teraz dla nas wszystkim. Byliśmy prawie gotowi do powrotu. Pozostała już tylko ostatnia tradycyjna sprawa - kolacja kapitańska. Minęła nam ona na radosnym wspominaniu ostatnich osiemnastu dni. Choć Wenedowy wirus krzyczał nam w sercach 'Zostańcie!', musieliśmy zebrać nasze rzeczy i samolotem wrócić do Polski.