Pierwszy dzień wachty pierwszej
Jako się rzekło po kilku latach rozważań, dywagacji i przemyśleń popłynęliśmy, jako Ośrodek na żaglowiec a ściśle rzecz biorąc sts "Pogorię". Drogę do Genui, miejsca zaokrętowania, przebyliśmy autokarem; 16 godzin jazdy, które, po początkowej wymianie wrażeń i normalnych przyjacielskich rozmowach, każdy starał się jak najwygodniej spędzić i chociaż trochę się przespać. Wreszcie port i stojący w nim żaglowiec. Na początek trzeba wyładować zaopatrzenie, które przywieźliśmy ze sobą: jajka, wędliny, jarzyny, sery itp...., ale, po co tyle majeranku? Później zaokrętowanie, pierwsze wrażenia odnośnie statku – niby podobny do innych a jednak wszystko jest większe, grubsze... Następnie pierwsza zbiórka na rufie; poznanie, jak się później okazało wspaniałej, załogi stałej i omówienie przez kapitana zasad życia na żaglowcu. Potem, już w wachtach pod kierownictwem oficerów, pierwsze szkolenie z zasad bezpieczeństwa na statku, obsługi lin, żagli, odbijaczy itd. Po obiedzie czas wolny wykorzystany na spacery po przepięknych, chociaż trochę zaniedbanych, wąskich uliczkach, małych sklepikach i lokalach z tradycyjną kuchnia śródziemnomorską – w sumie zwiedzanie miasta. Najambitniejsi udali się na górujące nad miastem tarasy skąd można podziwiać panoramę Genui i okolic. Wieczorem kolacja, wymiana wrażeń i udaliśmy się do koji na wypoczynek nie mogąc się już doczekać wejścia na reje i wypłynięcia w morze.
Drugi dzień wachty drugiej
I nastał nowy – drugi dzień w "Stumilowym Lesie" a raczej w naszym "Trójmasztowym Lesie". Noc upłynęła na szantowaniu, integracji załogi i integracji nas z naszym nowym "domem". Teraz na poważnie trzeba wdrożyć się w pogoriowe życie. Tu, jako wyznacznik upływającego czasu przestają się liczyć kolejne dni i noce. Na każdym szanującym się żaglowcu – a Pogoria z pewnością do tej elity należy, czas odmierzany jest przez kolejne upływające wachty i wybijane szklanki.
Plan na dziś: kolejne szkolenia no i wreszcie... pierwsze wyjście w morze. Na pierwszy ogień poszły wyczekiwane przez większość załogi reje. Najpierw wszystko na sucho wyłożyli nam oficerowie. Szelki zostały właściwie dopasowane a kapitan czujnie obserwował całe przygotowania. I zaczęło się wspinanie... jako pierwsi wdrapali się nasi opiekuńczy oficerowie: Bartek – kierujący ruchem na pierwszej platformie, Krzysiek – czuwający nad bezpieczeństwem podczas pokonywania okrytej niezbyt dobrą chwałą (jak się później okazało niesłusznie) przewieszki pod platformą, Grześ – dosiadający rei marsla dolnego i instruujący jak to te żagle układać do snu i jak je później budzić. Ania z pokładu wysyłała kolejnych rejowych rekrutów do podniebnej wspinaczki. I po co tam właziliśmy? Powody były przeróżne. Niektórzy dla zaspokojenia własnej ciekawości, inni z dziką pasją i wizją kolejnych wejść w morzu a jeszcze inni kierowani... hym... powodów było pewnie tyle ilu wspinających się, ale magia rejowych żagli przyciąga chyba każdego żeglarza.
Po tych akrobacjach kolejne spotkanie z kapitanem. Tym razem dowiedzieliśmy się dokładnie gdzie i o której wypływamy. Naszym kolejny celem miało być Bonifacio na Korsyce. Teraz pozostało nam przygotować się do manewrów odejścia. Trap został ściągnięty, ponton zwodowany a na brzegu zostali dwaj "cumownicy". Pogoriowe silniki znowu ożyły a z mostka popłynęły pierwsze na tym rejsie komendy. Trochę poruszenia na nabrzeżu i na pokład powędrowały cumy, szpringi i bresty a Pogoria powoli ruszyła w nowy rejs z nową załogą. Przy burcie pojawił się ponton z 3 pasażerami, którzy pomagali uwolnić się z objęć portowego snu. Nasz "dziobowy silnik strumieniowy" – tzn. ponton został zapakowany na pokład i przyszedł czas na pożegnalne spojrzenia i zdjęcia Genui. A miasto chyba nas polubiło, bo zaczęło płakać... deszcz zmoczył pokład a wiatr nie bardzo chciał nam pomagać w naszej morskiej podróży.
Głód żagli jednak wygrał z niechęcią wiatru i już po kilku milach na masztach rozkwitły sztaksle, kliwer i oba marsle. Przy okazji przekonaliśmy się, że te wszystkie szkolenia, które wczoraj i dziś przeszliśmy były bardzo przydatne. Tu każda operacja – czy stawianie i zrzucanie żagli czy brasowanie rei wymaga zaangażowania i zgrania sporej liczby ludzi. Wszystko musi działać jak w zegarku a cała załoga pracować jak jeden, dobrze naoliwiony mechanizm. W innym przypadku wszystko wygląda bardzo nieudolnie i zajmuje dużo więcej czasu i wymaga dużo więcej energii.
I wreszcie wszystko zaczęło płynąć... nasz statek po morzu a na nim nasz czas zgodnie z regułami Pogorii. Pierwsze morskie wachty i odkrywanie przyjemności obcowania z żaglowcem i z tak dużą ilością ludzi na jego pokładzie. Wachty nawigacyjne dzielnie sterowały, pełniły wachty na "oczach", mostku i w nawigacyjnej. A wachta II po raz pierwszy w swojej karierze objęła wachtę gospodarczą..., czyli pomoc kukowi, obsługa mesy – nakrywanie, sprzątanie, podawanie posiłków i mycie naczyń, oraz próby utrzymania całej przestrzeni pod pokładem w idealnym porządku, – co przy prawie 50 osobach na pokładzie nie jest łatwe... to brakuje papieru w toalecie, to kosz zapełnił się w ekspresowym tempie, tu trzeba odkurzyć a tam umyć podłogę... jednak, kiedy wszyscy wezmą się do roboty to okazuje się, że można sobie wygospodarować mnóstwo czasu na przeróżne rzeczy – tym razem na poważne rozmowy o Bogu i nauce... a inni mokną na decku na wachtach nawigacyjnych.
Trzeci dzień wachty trzeciej.
Trzeci dzień rejsu spędziliśmy w całości na morzu. Pogoda nam nie dopisywała, co mogliśmy zauważyć już o 0400 wychodząc na wachtę nawigacyjną. W trakcie czterogodzinnej wachty na pokładzie czas umiliły nam takie wydarzenia jak śniadanie czy apel, gdzie przy wybijaniu szklanek brawurowo popisał się dh Kuba Matelski, a przy banderze dh. Mania Majcherczyk. Następnie przyszedł czas na wachtę bosmańską. Oczekiwaliśmy jej z pewną obawą, gdyż doszły nas wcześniej plotki o planowanym szorowaniu pokładu z morskiej soli. Na szczęście starszy oficer ze względu na panujące warunki atmosferyczne oszczędził nam tej wątpliwej przyjemności. W ten oto sposób kolejne 12 godzin mogliśmy bezkarnie przeznaczyć na nadrabianie braków we śnie. W międzyczasie mogliśmy zjeść rewelacyjny (jak zwykle) obiad oraz wyśmienitą (jak zwykle) kolację.
Ale to nie tylko z powodu posiłków Dzień Trzeci pozostanie tak wyraźnie zaznaczony w naszej pamięci. Był to dzień wielkiego pożegnania z naszymi dwoma włoskimi kompanami. Dopłynięcie do Elby oznaczało koniec ich przygody na Pogorii, co zapewne było zbawienne dla tego, który od początku rejsu nie był niestety w stanie w pełni cieszyć się urokami żeglarstwa ze względu na zaprzątającą jego umysł chorobę morską.
Godzina 1600 przyniosła wymarzony koniec deszczu. Nadal nie jest wiadome czy stało się tak przez nawiązanie do legendy o Jonaszu, czy też dlatego, że wachta I przejęła kambuz i, nie wdając się w personalia, Pani oficer przestała pojawiać się na deku.
Po kolacji miało miejsce niesamowita akcja charytatywna mająca na celu wsparcie wachty gospodarczej w jej najbardziej męczącym obowiązku (sprzątanie po posiłku). Wachta III z dh Grzegorzem Budnym i gitarą na czele wtargnęła na mesę i wykonała hit "Ja uwielbiam Ją", co znacznie podniosło morale wachty gospodarczej. Dzięki nowoczesnym technologiom audiowizualnym udało się uwiecznić ten niesamowity występ.
Równo z wybiciem czterech szklanek oznaczającą godzinę 2000 rozpoczęliśmy pełnić po raz kolejny obowiązki wachty nawigacyjnej. Schodząca pod pokład wachta II zostawiła nam przemiłą niespodziankę w postaci jasnego księżyca gdzieniegdzie zaledwie przyprószony chmurkami. O godzinie 0000 zdaliśmy wachtę Rolling Stones'om i zgodnie z zamówieniem Mariana, pozostawiliśmy po sobie równie doskonałą żeglarską pogodę pozwalając im na dalszą żeglugę w blasku księżyca.
Czwarty dzień wchty czwartej
Dzień czwarty zaczął się dla nas, czyli Rolling stones wachtą nawigacyjną o godzinie 0000, wychodząc po "nocnych Polaków rozmowach" na pokład (nazwany później spacerniakiem) prowadzonych w naszej kajucie pieszczotliwie nazwanej" alcatraz" byliśmy nieco zawiedzeni licząc że za parę godzin zobaczymy leżący na boku prom Costa Concordia. Niestety ze względów czasowych nasz kapitan podjął decyzję o zmianie kursu i skierowanie się w stronę przesmyku pomiędzy Korsyką i Sycylią. Mając wiatr z N płynęliśmy baksztagiem prawego halsu napędzani trzema żaglami rejowymi (F, Md,Mg) ze średnią prędkością 6 węzłów a długie gluty zwisały nam ze zmarzniętych nosów.
W trakcie nocnej wachty podziwialiśmy coraz bardziej przecierające się niebo i stwierdziliśmy że powodem tego może być wyokrętowanie "Jonasza", w skórze jednego z włoskich kolegów. Nasza wachta nocna zakończyła się o godzinie 0400 bez większych wrażeń.
Po 3 dniach deszczu dla całej załogi zaświeciło na wschodzie piękne włoskie słońce i oświetliło korsykańskie góry z czapami śniegu na szczytach.
Na apelu kapitan zarządził na 9.00 klar na rejach (wachta 4 pozostała na oku pod rejami bo to robota dla majtków) a my same kapitany .
Po 4 dniach nareszcie odnaleźliśmy swoje skarpetki, kabina jest uporządkowana i ze zdziwieniem stwierdzamy,że Marek P. niewiele w nocy chrapie,chyba,że jesteśmy tak ściorani, że nic nie słyszymy.
W samo południe przypadło nam przejęcie wachty nawigacyjnej od wachty trzeciej . Nasi nawigujący poprzednicy pozrzucali wszystkie żagle i nam przypadło przejąć ster jadąc tylko na " grot-diselu" . Przed nami ukazał się skalisty brzeg i białe klify pomiędzy którymi znajdowało się ukryte wejście do przepięknej zatoki Bonifacio (leżącej w południowej części Korsyki) . Wspaniała pogoda pozwoliła podziwiać nam przepiękne wejście do osłoniętej zatoki gdzie zacumowaliśmy do pirsu lewą burtą o godzinie 1400 wykonując wcześniej bardzo precyzyjny nawrót w płytkich wodach zatoki .
Ponieważ w porcie wachta nawigacyjna zamieniła się w wachtę portową musieliśmy wytypować ofiary, które miały ją pełnić jeszcze przez dwie godziny. Nasz kolega Marek P. zaproponował losowanie ustalając zasady, które z a priori gwarantowały mu wygraną .
Po tym nierównym pojedynku reszta wachty udała się na spacer. Podziwialiśmy zdjęcia fresków naściennych zrobionych przez kapitana w Garnizonie Legii Cudzoziemskiej a pozostawionych tam przez Legionistów XX wieku. Pewnie za 500 lat przeniosą je do Louvru.
Najbardziej wytrwali poszli na szczyt klifu oglądać z góry wspaniałe widoki na przepiękną zatokę oraz stojący w porcie nasz pływający dom.
Kucharz Maciuś zaserwował nam na francuskiej ziemi włoską carbonarę za która zebrał oklaski. Niektórzy twierdzą,że to było danie rejsu.
Wieczór spędziliśmy w porcie na wspomnieniach już przebytej drogi i przy akompaniamencie trzech gitar oraz pieśni żeglarskich śpiewanych przez większość załogi.
Czwarty dzień zakończyliśmy, piątego dnia, w godzinach wczesno porannych udając się na zasłużony odpoczynek, który niestety jak większość trwał zbyt krótko.
Piąty dzień wachty pierwszej
Piaty dzień naszego rejsu to wspaniały jachting żaglowcem rejowym na trasie Bonifacio – Calvi. Po śniadaniu opuszczamy ponton, oddajemy cumy i opuszczamy fiordowo położony port z nadzieją zobaczenia jeszcze niejednego, równie urokliwego miejsca. Dalsza droga wiedzie nas wzdłuż wybrzeży Korsyki, co pozwala nam podziwiać jej piękno; klify, wydrążone w wybrzeżu przez fale jaskinie i pieczary a w oddali wysokie, ośnieżone góry. Piękna, słoneczna pogoda, łagodny wiatr i dobry nastrój pozwalają nam jeszcze raz wspominać minione dni, urocze Bonifacio oraz dzielić się dotychczasowymi wrażeniami. Kto tylko może przebywa na pokładzie ciesząc się słońcem, wiatrem i niezapomnianymi widokami. Nasza rejsowa kamera go pro wędruje na marsa w celu zarejestrowania tej przyjemnej żeglugi a aparaty uwieczniają IV wachtę na bukszprycie. Po południu stawiamy, wykorzystując przyjazny wiatr i dla zaostrzenia apetytu przed kolacją, górny i dolny marsel w promieniach zachodzącego słońca. Podsumowaniem dnia wytchnienia pomiędzy kolejnymi portami jest piękny zachód słońca i postawienie grota i bomkliwra. Niestety po kilku godzinach trzeba je będzie je zrzucić jak i resztę żagli i dalej popłynąć na silniku. Również noc okazuje się bardzo ciepła i przyjemna pogłębiając tylko ogólne wrażenie tego dnia. W końcu żeglarstwo to nie tylko sztormy i olbrzymie fale, ale przede wszystkim to, co jest naszym udziałem w tych dniach.
Szósty dzień wachty drugiej
Noc przebiegła pod znakiem miliardów gwiazd, niesamowicie pięknego nocnego nieba i świata rozświetlonego przez "Łysola" jak ochrzcili księżyc niektórzy z załogantów. Była to chyba noc, którą żeglarze i żaglowce mogą zaliczyć do grona tych najprzyjemniejszych. W miarę równy wiatr, zadowalająca temperatura i niesamowite widoki zaoferowane przez przytulające się do siebie nocne niebo i morze. To wszystko sprawiło chyba wszystkim nocnym wachtą wiele radości a i Pogorii chyba też się podobało, bo pruła szybko fale lekko, leniwie pochylając się z burty na burtę. Noc na tyle owocna w pokonane mile, że jeszcze grubo przed świtem żagle zostały zredukowane do pojedynczego foksztaksla żebyśmy zbyt wcześnie nie przybyli na przygotowywane dla nas miejsce w porcie Calvi.
Świt chyba pozazdrościł Nocy, bo Poranek okazał się być równie urzekający, co jego poprzedniczka Noc. Jeszcze zaspane buzie załogi wychodziły na pokład gdzie tuż przed dziobem witał je przepiękny wschód słońca i jeszcze cudowniejsze jego połączenie z morzem i górami. Ale dosyć tego romantyzmu, czas do pracy! Nabrzeże portu Calvi zbliżało się, wiec trzeba było przygotować nasz statek na zasłużony odpoczynek przy pirsie. Stała załoga Pogorii po raz kolejny pokazała swój profesjonalizm i kunszt bezproblemowo przyklejając burtę do nabrzeża. Teraz czas na porządki i... można ruszać na podbój, urokliwego jak się wydawało z morza, miasteczka.
Starszy oficer chętnie po raz kolejny podzielił się swoimi turystycznymi doświadczeniami i wskazał kilka obowiązkowych do odwiedzenia punktów. Pomysłów na spędzenie czasu było mnóstwo. Jednym z celów naszych podrożyły było sanktuarium de Notre Dame de lla Serra znajdujące się na wzgórzu nieopodal miasta. Kolejne grupki zwiedzaczy zdobywały ten święty przybytek. Na górze... zamknięty kościół i figura Matki Boskiej. No i niesamowita panorama miasta! Dla takich widoków warto było się tu wdrapać! A poza nimi w drodze na i z sanktuarium można było zobaczyć wiele ciekawych i urokliwych miejsc... Kolejnym przystankiem, który przyciągał rzesze fanów okazała się pobliska plaża. Plaża zaludniona tylko i wyłącznie przez nas i wykorzystywana do dzikich harców na piasku, pikników, włażenia do wody - zarówno tylko by odmoczyć stópki jak również by zakosztować morskiej kąpieli – a to wszystko na przełomie stycznia i lutego. Kolejnymi punktami na mapie atrakcji Calvi było niewątpliwie samo miasto jak również cytadela. W jednym i drugim miejscu można było zachwycać się malowniczymi uliczkami i zakamarkami. Tu i ówdzie zapraszały przeróżne klimatyczne knajpki i restauracje a w nich, co rusz można było spotkać mniejsze i większe grupki pogoriowej załogi. W mieście i okolicy każdy mógł znaleźć coś dla siebie a intensywnym poszukiwaniom sprzyjała pogoda – na termometrach 22-26stopni Celsjusza, słońce i prawie bezchmurne niebo – jednym słowem Dzień pozazdrościł swojemu rodzeństwu: Nocy i Porankowi.
Ale dość lądowych rozpust! Pogoria i morze znowu wołają! Pogoda również zmieniła się na wietrznie-żeglarską, więc czas opuścić cudowne miasteczko Calvi i wyruszyć w ostatnią morską podróż tego rejsu. Wszyscy na pokładzie, więc można oddać cumy, opuścić portową zatoczkę Calvi i skierować dziób w stronę Imperii. Nocne wyjście poszło sprawnie i już po niedługim czasie na decku została wachta nawigacyjna a nocne godziny znowu zaczął odmierzać pokładowy dzwon. Kolejna noc na morzu przyniosła kolejne doświadczenia... wiatr postanowił pokazać swoje możliwości i śmiało rozhulał się do 9stopni Beauforta. Coraz to nowe, zaciekawione twarze pojawiały się w okolicach mostku by pooglądać jego możliwości. Jego siła robiła wrażenie, ale Pogoria świetnie z nim współpracowała i spokojnie pruła morze. Dopiero po chwili wszyscy obserwatorzy zdawali sobie sprawę, na mniejszych jachtach – weźmy naszą Wenedę, takie warunki były by trudną i niebezpieczną przeprawą a tu... życie płynęło normalnie i tylko zastawa na stole nie zawsze chciała na nim pozostać w miejscu. A wiatr dalej szalał... miejscami porywy podchodziły nawet do, 50w czyli 10stopni Beauforta... trochę gorzej się spało, bo przechyły większe, ale zdawało się, że nasza Pogoria świetnie bawi się z wiatrem i morzem....
Siódmy dzień wachty trzeciej
7 dzień rejsu zaczął się sztormowo i wzbogacił nas w żeglarskie doświadczenia. W nocy wiało 9, w porywach do 10 w skali Beauforta, ale na szczęście 1 i 2 wachta dzielnie stawiała czoło morskiemu żywiołowi, dzięki czemu inni mogli "spokojnie" spać (tak naprawdę rzucało ich po kojach jak sardynki w puszce przewożone tirem po polskich drogach). Rano wiatr zelżał, ponieważ niezawodna 3 wachta wychodząc na pokład od razu przyniosła ze sobą poprawę pogody. Ten poranek na Pogorii był wyjątkowy, gdyż wachcie nawigacyjnej towarzyszył cudowny wschód słońca, niezmącony żadnymi chmurami. Jednak, żeby nie było zbyt kolorowo, wiatr zmalał tak bardzo, że trzeba było "zrzucić szmaty" i znowu odpalić dieselgrota. Cały ostatni dzień rejsu okazał się być przepiękny - pogoda dopisywała, mogliśmy ostatni raz zobaczyć delfiny i delektować promieniami słońca. W czasie gdy większość załogi odpoczywała, Rolling Stonesi pilnie nawigowali żeby ominąć kontenerowiec, który z nieznanych powodów znalazł się na kursie kolizyjnym. Problemy pojawiły się jednak nie przy spotkaniach z innymi jednostkami, a przy jedzeniu pysznej zupy cebulowej z grzankami (nasz kuk po raz kolejny okazał się być genialny!), która wylewała się z talerzy, a wszystko to z powodu dosyć dużej, martwej fali, która mocno rozbujała Pogorię. Ostatnie chwile na morzu każdy spędził, tak jak lubił: jedni czytali lekturkę na pokładzie, rozkoszując się pięknem morza, inni robili to, co im wychodziło najlepiej, czyli spali . Samo podejście do portu w Imperii, koło godziny 14, nasz kapitan i Henryk przeprowadzili wzorcowo (jak zawsze zresztą) i zacumowaliśmy nasz jacht na końcu portu, koło dostojnej, żółtej koparki. Jednak samo dotarcie do portu, to nie koniec żeglarstwa. Teraz czekało nas klarowanie, które dla wachty bosmańskiej okazało się być świetną zabawą, gdyż trzeba było wejść na reje, żeby sklarować żagle i umyć cały pokład oraz ... gaśnice. Ponadto trzech dzielnych śmiałków, którzy odrdzewiali co się dało, dostąpili nawet zaszczytu założenia granatowych kombinezonów z napisem 'Henio Team' na plecach. Cała robota poszła sprawnie, jak to zwykle w porajowej ekipie bywa i nadeszła piękna chwila, kiedy to można było w końcu wyjść "na miacho". Większość załogi za główny cel zwiedzania postawiła sobie supermarket i wieczorem wszyscy, z siatkami pełnymi zakupów wracali na jacht na kolację (śledzik!) Po kolacji, jak już się można łatwo domyślić, zaczęło się świętowanie tego niezwykle udanego rejsu. Lecz mimo, że załoga śpiewała szanty do białego rana, zabawa nie mogła zakłócić żeglarskich obowiązków i wachta trapowa aż nazbyt sumiennie pilnowała, kto wchodzi na jacht.
{pgcooliris id=403}