U większości z nas rejs zagościł w myślach i nieśmiałych planach już wiosną 2012 roku. Pomysł Komendanta HOW Poraj spotkał się z takim zainteresowaniem, że w sierpniu to już jedynie na listę rezerwową można było trafić. A przecież decyzja nie była łatwa- co z urlopem, sesją, kasą, małymi dziećmi pozostawionymi w domu, świeżo poślubionymi żonami, studniówką? Jak to wszystko poukładać, aby rejs Pogorią stał się realnym? Jakoś ta Pogoria weszła na stałe do tematów rozmów- podczas obozów letnich, rejsów Wenedą, warsztatów instruktorskich, wigilii instruktorskiej. Pytania, wahania, decyzje – większością z nas rzucało jak przy porządnej fali. Skład załogi zmieniał się jeszcze na tydzień przed wypłynięciem. A mógł zmienić się jeszcze w dniu wyjazdu, gdyż niektórym nie udało się stawić na czas. Całe szczęście Szef Wszystkich Szefów to ludzki pan i poczekaliśmy na Mecenasa.
Nieśmiałe rozglądanie się po autokarze i już wiem- niektórych to ja nie znam. Szybka konsultacja z najbliżej siedzącymi- u nich tak samo. Większość w załodze stanowią ludzie, którzy najpierw jako uczestnicy, potem jako młodzieżowa i dorosła kadra związali się z Porajem. Ale są też członkowie Klubu , Krzyś, który nam w Poraju wyczarował gęstą trawę, Ania i Krzysiek – nasi przyszli oficerowie. Duża, zróżnicowana pod każdym względem (wieku, doświadczenia żeglarskiego, etapu w życiu) grupa. Po kilku dniach okaże się, że znamy się jednak jak łyse konie. I że wiek metrykalny na Pogorii nie obowiązuje.
Pogoria czekała na nas w Genui. Jeszcze taka nie nasza- zagarnięta przez schodzącą załogę, która z trudem rozstawała się zarówno z żaglowcem jak i kapitanem - Krzysztofem Grubeckim. My po tygodniu pływania będziemy ich absolutnie rozumieć. Też będziemy z ciekawością sprawdzać, kto zajął naszą koję, szacować, jakie doświadczenie w żeglowaniu mają „ci nowi" i czy aby nie zapuszczą naszego (!) statku.
Na pierwszy rzut oka Pogoria to plątanina kolorowych sznurków i płócien o przedziwnych nazwach. No, plątanina to może nie najlepsze słowo, bo tu porządeczek to podstawa, ale sama ilość i różnorodność powala na kolana. Te wszystkie gejtawy, gordingi, marsle, grotbombraksztaksle i kliwery miały prawo mylić się nawet sternikom morskim ( a w naszej załodze ich chyba było najwięcej). Zrozumiały jest chyba obłęd w moich oczach, skoro do tej zaawansowanej wiedzy musiałam jeszcze błyskawicznie dodać całą resztę podstawowego nazewnictwa żeglarskiego, które pozostali nabywali przez lata? Mimo początkowych obaw nie udało się jednak przez cały rejs nikomu położyć masztu ani odknagować niewłaściwej liny.
Pogoria to reje. Pierwszy raz w mojej świadomości pojawiły się w grudniu, gdy Bartek mimochodem rzucił, że nie będzie obowiązku wchodzenia na reje. Czyli ze ktoś mógłby zakładać, ze ja tam jednak wejdę? Słowa, które miały uspokoić, wzmocniły jedynie moją czujność. Potem, już na Pogorii, podczas szkolenia rejowego wszystko wyglądało jeszcze inaczej, nie tak groźnie. I większość z nas spokojnie weszła na pierwszą i drugą reję. Wydawało się, że podczas pływania, a nie stania w porcie, zadanie będzie trudniejsze- bo przechyły, wiatr itd. Z relacji żwawo wbiegających na reje wnioskuję jednak, że podczas pływania jest nawet łatwiej- bo myśli się o robocie a nie o wysokości. Ja na reje nie wchodziłam- wystarczająco dużo emocji dostarczyło mi obserwowanie, jak pnie się coraz wyżej synuś mój. I tu doszłam do perfekcji - pod koniec rejsu już nawet nie pouczałam go, żeby uważał.
Już w kilka chwil po rozgoszczeniu się na Pogorii niektórym z nas udało się ochotniczo zgłosić do pomocy w pracach bosmańskich. Do dziś nie mam pewności, komu pomagaliśmy. Po robocie, którą wykonywał można śmiało stwierdzić- bosman. Ale temperament miał taki spokojny, niezgodny z wizerunkiem, jaki bosmanom malują szanty. No fakt, nie spodobały mu się rękawice Macieja, nie leżało mu się zawołanie „szefie", ale poza tym do rany przyłóż! W każdym razie człowiek ten bardzo pięknie i szybko, przy naszej niewielkiej pomocy, wymienił szot grot sztaksla i zniknął... Kilka godzin później od kapitana dowiedzieliśmy się, że pływać będziemy bez bosmana, bowiem ten udał się na urlop. Ot, zagadka rozwiązana. Generalnie stała załoga na Pogorii to ludzie bardzo pokojowo nastawieni do życia i ludzi. Staraliśmy się wprawdzie nie sprawdzać, co by było, gdybyśmy po 23.00 hałasowali na mesie...
Tu najbardziej można było podpaść kukowi Maćkowi, człowiekowi o delikatnym śnie, a wszyscy bardzo chcieliśmy, aby nadal dla nas gotował. Jego spaghetti carbonarre, chrupiący chlebek, zupa cebulowa, żeberka – warte były każdego poświęcenia. Jeżeli już jesteśmy przy kuku- mam wrażenie, że dałby radę wszystko zrobić bez wachty kambuzowej. Czasem, dla niepoznaki kazał obrać ziemniaki czy pokroić wędliny. Wszystkie naprawdę poważne kuchenne prace wykonywał nie wiadomo kiedy. Do dziś chodzą pogłoski, że w magazynie żywności ukrywał sześć kucharek.
Starszy oficer Heniu i mechanik Stasiu również zadziwiali swoją postawą. Ogromne doświadczenie i wiedza a przy tym brak tendencji do lansu zachęcały do zadawania pytań, do uczenia się od nich. Jednocześnie spokój, jaki od nich emanował dawały nam poczucie bezpieczeństwa. Z drugiej jednak strony- czym mieli się denerwować, skoro trafiła im się taka załoga! Kiedy podczas pierwszej wachty kambuzowej dorwaliśmy się szorowania kambuza i wycierania na sucho zlewu w oczach Maćka było widać zdziwienie. A przecież każdy, kto choć raz trafił na służbę w Poraju sprzątać umie...
Mieliśmy zaszczyt pływać pod dowództwem Kapitana Krzysztofa Krisa Grubeckiego. Absolwent pierwszej Szkoły pod Żaglami, nowojorski biznesmen, pilot. Człowiek niesamowity, cichy i skromny. Na lądzie uaktywnia mu się funkcja ciekawego lokalnych zabytków, kuchni, kultury turysty. W portach- grajka uwielbiającego przeboje Starego Dobrego Małżeństwa. Na morzu – moderatora gry w pomidora. Gdziekolwiek i kiedykolwiek się pojawiał- wokół niego w szybkim tempie rosło grono ludzi łaknących opowieści. I nigdy się nie zawiedli!
Skład kadry naszego rejsu doskonale uzupełniali 4 oficerowie- Ania, Krzysiek, Bartek i Grzegorz. Pani Ania zapewniająca nam doskonałą pogodę, Krzysiek – jedno z muzycznych odkryć rejsu i członek rejsowego klubu morsów, Bartek – specjalista od obsługi pontonu i boksowania się z dziobem oraz Grzegorz, oficer Rolling Stonsów (najbardziej doświadczeni członkowie załogi). Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że dowodzić IV wachtą będzie najtrudniej- sami faceci, nienajmłodsi, niepokorni. I dwóch adeptów włoskiej szkoły morskiej, ale o nich w osobnym akapicie. Na rejsie okazało się jednak, że Grzegorz wiedział, jak się ustawić- IV wachta była pierwsza do każdej roboty, ostatni zasypiali, najwcześniej wstawali, najgłośniej śpiewali. Ania i Krzysztof przed rejsem nie byli związani z HOW. Myślę, ze to się da nadrobić, chrzest bojowy przeszli. Krzysiek ujął mnie swoimi dydaktycznymi umiejętnościami (zboczenie zawodowe) i zastosowaniem pedagogiki zabawy podczas wachty nawigacyjnej (pobiegnij i pociągnij za fal kliwera, pokaż, gdzie jest najbliższa gaśnica) oraz nietypowymi poleceniami (będziesz tu siedzieć i śpiewać dopóki Cie nie zwolnię, to rozkaz).
A jeżeli już przy śpiewaniu jesteśmy... Nareszcie wiemy, o czym śpiewamy – jumpry („jumprowe wszy"), przebrany bras, 10 w skali Bouforta, wibracje pokładu gdy kable grają nie stanowią już dla nas zagadki. Popek doświadczył również na własnej skórze, dzięki Klaudii, jak to jest, gdy „rzucały mną dziewczyny"! Repertuar mieliśmy bardzo różnorodny i bogaty. Podstawą były oczywiście śpiewniki przygotowane przez Wojtka i Grzesia, ale na top liście znalazły się również przeboje spoza nich. „Sztajger" w wykonaniu Mariana, „Mufka" wylansowana przez Michała czy Budyniowa wersja „Ona tańczy dla mnie" wzruszały do łez lub/i porywały do tańca. Zresztą, jak się okazuje, da się tańczyć do wszystkiego, jak się talent ma, a co. Wieczorne śpiewy i tańce na długo w każdym razie pozostaną w pamięci.
Przez krótki moment, bo tylko do poniedziałku, w naszej załodze mieliśmy dwóch młodych Włochów, adeptów szkoły morskiej. W związku z tym, że nie zechcieli porozumiewać się z nami w języku angielskim Kuba został ich osobistym tłumaczem, opiekunem, asystentem. I powinien za to otrzymać jakąś nagrodę, zdecydowanie! Byłam jedną z pierwszych osób, która zauważyła chłopaków w Genui. Z pewną dozą nieśmiałości zbliżali się do Pogorii. Ich walizki na kółkach zwalniały coraz bardziej a oczy stawały się coraz większe. Chyba bardzo powoli zaczęli zdawać sobie sprawę, że to nie będzie rejs wycieczkowy. Gdy następnego dnia odbywało się szkolenie i Kuba dzielnie próbował im wytłumaczyć, jak się zachowywać, gdy statek zacznie tonąć, płonąć, gdy ktoś znajdzie się za burtą okazało się, że oczy potrafią być jeszcze większe. Jednym z młodzieńców zaczęło bujać zdecydowanie szybko, szybciej, niż rozbujał się na poważnie statek. Chorował na tyle poważnie, że kapitan podjął decyzję o podpłynięciu do Elby i wysadzeniu chłopaków w porcie (drugi chyba z radością zdecydował się na towarzyszenie pierwszemu). Już przy pakowaniu i wsiadaniu do pontonu zdecydowanie ozdrowieli i radośnie nam machali na pożegnanie. Pewnie do niedzieli siedzieli w porcie i snuli w tawernie morskie opowieści. A ja do dziś zastanawiam się, czy to możliwe, że ich przodkowie wynaleźli akwedukt, beton i podbili pół Europy?
W każdym razie już niebawem mieliśmy się przekonać, że kapitan miał jak zwykle rację decydując się na odstawienie Włochów na Elbę. Zaczęło mocniej dmuchać, mocniej bujać. Coraz więcej osób zabezpieczało koje sztormdeską, przypinało szelki wchodząc na pokład, herbatę zaczęło się lać po sztormowemu. Kolejne osoby wychodzące z nawigacyjnej meldowały, ze wieje 7, 8 w skali B. To niemożliwe, jest za spokojnie, mówili inni. Okazuje się jednak, że doświadczanie sztormu na małym jachcie typu Weneda jest zupełnie inne niż na żaglowcu. Na Pogorii można żyć nawet przy 10 w skali B. Ot, mocniej buja, czasem rzuci o ściany, trzeba postawić Grzesia Dronka za sterem, chodzić na bardziej rozstawionym nogach i zasztaufować swoje graty tak, aby nie latały. Najtrudniej było zabezpieczyć wielki garnek zupy cebulowej. Wyjść na pokład i wylać trochę za burtę było zadaniem nierealnym, trzeba było zatem poświęcić się i zjeść, ile się da a resztę zarzucić chlebem aby nabrała mniej luźnej konsystencji. Wachta, która w czasie sztormu odpowiadała za nawigację pewnie do teraz nie wie, że najwięksi bohaterowie tej nocy z prawdziwym oddaniem pilnowali zupy! Na marginesie - mimo tych przechyłów, aromatu zupy cebulowej i 3 godzin w sztormie na opiniach z rejsu same wpisy „chorobie morskiej nie podlegał"!
Poranek po sztormowej nocy wynagrodził nam wszystko- przechyły wróciły do normy, słonko pięknie grzało, wolna załoga wygrzewała się na deku podziwiając tańczące wokół Pogorii delfiny. Ten błogi spokój przerwał pewien rwetes na mostku. Z lewej burty zbliżał się do nas dosyć szybko kontenerowiec, którego załoga nie odpowiadała na radiowe zaczepki. W takich chwilach lepiej zaufać bardziej doświadczonym, więc postanowiłam zapytać Pawła i Michała, jak oceniają sytuację. Kazali mi stanowczo zająć miejsce siedzące z lewej burty, aby mieć dobry widok, zrobić sobie kawę i robić dokumentację fotograficzną dla Izby Morskiej... Prowadzili też absolutnie uspokajającą mnie rozmowę na temat tego, czy lepiej zginąć od uderzenia, czy od hipotermii, czy utonięcia. Takie ich pragmatyczne podejście do tematu nikogo już nie dziwiło – po kilku wcześniejszych dysputach- o nauce i religii, sensie życia, o Bogu (wątek nurtujący głównie Pawła- jak każdy poszukujący zadawał mnóstwo prowokujących pytań a na lądzie wszędzie pierwszy zauważał świątynie), o tym, jak sobie radzić z różnicami w temperamencie seksualnym wiadomo było, że można liczyć na fachową, naukową wiedzę i empiryczne doświadczenie. Dyskusje na najważniejsze w życiu zagadnienia stały się tak słynne wśród załogi, że wszyscy czuli się zaszczyceni, gdy zostali wybrani do grupy ankietowanych w prowadzonych przez Michała i Pawła badaniach – „Czy ślad po obrączce jest afrodyzjakiem i jakie tu ma znaczenie aparat na zębach?". W związku z pojawiającymi się nieścisłościami w podliczaniu wyników i chwilowym odejściem od przyjętej metodologii pytanie to nadal zostało bez odpowiedzi.
Można by jeszcze wspomnieć o zwiedzaniu Genui, pustych, uroczych uliczkach Bonifacio, przedziwnym cmentarzu i cudnej urody plaży, o kąpieli morskiej w Calvi, zwiedzaniu Cytadeli, w której części mieszczą się koszary Legii Cudzoziemskiej. O wyprawie do sanktuarium i niekomunikatywnych kelnerach. O wycieczce do San Remo i tamtejszej bogatej roślinności, o Imperii, mewie, która postanowiła uszczęśliwić Kajtka, o imprezie w koparce. I tak w zasadzie można bez końca. Ten rejs przyniósł więcej wrażeń i wspomnień niż niejeden miesiąc czy kwartał. Już po rejsie, gdy wymienialiśmy się mailowo zdjęciami i wspomnieniami każdy chyba spostrzegał zdziwiony: hej, mnie tam nie było, kiedy to się działo, czemu nie wiedziałem? Trzeba to powtórzyć!
Ale tak naprawdę każdy wie, że taki rejs się nie powtórzy. Nie w tym składzie, nie na tej trasie, nie z tymi przygodami. Będą inni ludzie, inne miejsca, inny czas. Pewnie nie gorszy, nie lepszy, inny. Jesteśmy w większości zbyt dorośli, zbyt dużo już za nami rejsów, przygód i życia aby rzucać na wiatr oceny typu: najlepszy rejs w życiu, najpiękniejsze przeżycie itd. Ale kurcze, jednak możemy chyba śmiało stwierdzić, że było ekstra?
Ktoś to zainicjował, ktoś pociągnął temat, ktoś się narobił. Zwłaszcza Bartek. Zatem Bartku- wielkie dzięki. I jeżeli będzie następny raz, ja się piszę!
Ania, wachta II, najlepiej obsługująca trapszmatę na Pogorii oraz sprawdzone oko rufowe.
{pgcooliris id=402}