W oczekiwaniu na naszego Kapitana oraz jacht, wykorzystaliśmy maksymalnie słoneczny dzień, co odbiło się później na zużyciu kremów kojących brązowiejącą skórę. Zwiedzając okoliczne plaże, mieliśmy okazję przekonać się, co tak naprawdę znaczy odpływ - "Dlaczego ta woda jest tak daleko?"
Późnym popołudniem załoga była w komplecie i jedyne, co nam pozostało, to odebrać jacht od właściciela. Naszym domem i środkiem transportu na nadchodzące dni była nowa 'Bavaria 30', która jak się później okazało, była bardzo dzielną jednostką pływającą.
W ramach integracji postawiliśmy udać się do centrum na końcówkę finału Ligi Mistrzów. Niestety piłka nożna, okazała się niepopularnym sportem w tym miasteczku i zanim znaleźliśmy się we właściwym miejscu, do końca meczu pozostało niewiele. Jednak warto było szukać.
Nieuwpoort - Amsterdam
Wypływając słoneczną, przedpołudniową porą spodziewaliśmy się, że może wiać niewiele, ale po minięciu główek portu, powitała nas bezkresna, niezmącona tafla wody. Obraliśmy kurs na Amsterdam, wykorzystując po drodze jak tylko się da zagubione podmuchy wiatru. Jak na pierwszą dobę w morzu, było bardzo spokojnie. Dopiero koło północy mijaliśmy "autostradę" kontenerowców do Rotterdamu. Ruch na wodzie uzmysłowił nam, że powiedzenie "miej oczy do okoła głowy" to dopiero początek zmartwień. Po drodze nie ominęła nas także, grająca platforma wiertnicza. W godzinach rannych ukazało nam się bardzo uprzemysłowione wybrzeże Holandii. Aby wpłynąć do miasta trzeba pokonać śluzę oraz kilkunastomilowy kanał. Już po chwili złapaliśmy ogon w postaci "Coast Guard'u" mającego chrapkę na nasze dokumenty. W podsumowaniu wyszło, że jesteśmy polską załogą na belgijskim jachcie pod francuską banderą, pod dowództwem kapitana z Londynu. W tak międzynarodowej sytuacji nie mieliśmy problemów z odnalezieniem się w "Amsterdamskiej" rzeczywistości. I tak po zacumowaniu do niewielkiego portu jachtowego i wykonaniu niezbędnych czynności higienicznych, udaliśmy się na długi spacer połączony z wycieczką kulturowo-krajoznawczą.
Amsterdam
Nic, co ludzkie nie było nam obce. Uszczknęliśmy trochę kultury, zwiedzając wspaniałe muzeum "Van Gogha". Podziwialiśmy gmach Ratusza, wielu kościołów, a także niezliczonej ilości teatrów. Jednak kilkanaście godzin to zbyt mało, na poznanie uroków tego miasta.
Przedreptaliśmy mnóstwo uliczek, skwerów, parków i doszliśmy do wniosku, że Amsterdam jest podobny architektonicznie do Kopenhagi.
Amsterdam - Ramsgate
Wypłynęliśmy południem, ponieważ czekaliśmy na odpowiedni kierunek prądu "pchającego" nas w stronę Wielkiej Brytanii. Słońce niestety już się do nas nie uśmiechało, a po wyjściu w pełne morze, odczuliśmy huśtawki jego nastrojów. Bez żadnych wątpliwości rozwinęliśmy pełnię naszych żagli. Niestety po paru godzinach trzeba było się refować, bo noc zapowiadała się bardzo wietrzna. U większości załogi nie można było zaobserwować objawów związanych z chorobą morską. Należy jednak pamiętać, że zawsze znajdzie się jakiś osobnik, który chce się wyłamać. Wiało, wiało i dowiało nas do wschodnich wybrzeży Anglii, a dokładnie w okolice Ramsgate. Nawet nie zdążyliśmy powiedzić "Tak stoimy", a już angielska aura sprawiła nam powitanie w postaci rzęsistego deszczu. My natomiast wykorzystując dodatkową godzinę z przesunięcia czasowego, zasiedliśmy przy wspólnym stole wspominając ostatnie dni.
Ramsgate - Londyn
Przywitał nas piękny, słoneczny poranek. I nic nie zapowiadało tego, że pogoda może ulec zmianie. Byliśmy jednak w Anglii, gdzie aura cieszy się swymi prawami.
Po pasjonującej podróży w sterylnym pociągu, wysiedliśmy na stacji "Victoria Station" głodni pocztówkowych widoków. Jak się okazało w Londynie zimia - 9oC, deszcz, porywisty wiatr. Spragnieni ciepła, suchego miejsca i toalety trafiliśmy do "National Galery", gdzie mogliśmy podziwiać wspaniałości sztuki malarskiej. Gdy tylko nasyciliśmy nasze oczy, ruszyliśmy dalej w kierunku 'Big Bena'. Po drodze zatrzymaliśmy się pod "Pałacem Bukhingam" w nadziei, że załapiemy się na audiencję u Królowej. Niestety, załapaliśmy się na kolejną porcję deszczu. Obowiązkowa sesja fotograficzna pod Wielkim Benem, czerwoną budką telefoniczną i "Londyn Eye" przebiegła bez zarzutów. Najważniejszym punktem programu okazała się wizyta w sklepie "Kate Moss" w celu zakupienia trzewików mających okryć zmarznięte stopy Moniki. Nie od razu rzuciły nam się w oczy, ale po dłuższym namyśle wybrała te jedyne. Jako męska część załogi postanowiliśmy zasponsorować koleżance wspaniałe skarpetki do kompletu. Zatoczyliśmy koło i ponownie trafiliśmy na Trafalgar Square, gdzie odbywał się "Africa Day". Gorące rytmy czarnego lądu rozbujały nas do reszty i prawie zapomnieliśmy, że jest nam zimno i jesteśmy przemoknięci do suchej nitki.. W drodze powrotnej na dworzec skorzystaliśmy z piętrowego busa. Na szczęście w pociągu było sucho i przyjemnie i reszta część podróży upłynęła nam w radosnej atmosferze.
Ramsgate-Calais
Jeśli coś ma się zepsuć to na pewno się zepsuje. Wystarczy mały skok napięcia i drucik zasilający GPS-a poszedł z dymem. Na szczęście mieliśmy na pokładzie specjalistyczny sprzęt w postaci szydełka 0,5 mm. Z działającym sprzętem nawigacyjnym ruszyliśmy przez Kanał La Manche, w stronę starego kontynentu. Po drodze nie mogło zabraknąć zdjęć, dumnie prezentujących się klifów z Dover. Udało nam się przedostać na drugą stronę wodnego traktu Calais-Dover unikając bezpośredniej konfrontacji z wielkimi promami. Po kilku godzinach wiatr odkręcił i tak z baksztagu, stał się bajdewind, a z małych fal, 4 metrowe wieloryby. Znajdowaliśmy się w najwęższym przesmyku dzielącym Francję od Anglii. Pod nami bardzo silny prąd spiętrzał się i przyspieszał, a nad nami ciepłe masy powietrza kontynentalnego ścierały się z niżem znad Wielkiej Brytanii. Dwie godziny przed północą zacumowaliśmy na bojce przed mariną Calais. Musieliśmy poczekać na otwarcie śluzy, które odbywa się tylko przy wysokiej wodzie (tj. podczas przypływu). W marinie czekało już na nas doborowe towarzystwo 11 jachtów przygotowujących się do wyścigu "Tall ship race - Round Britain". Dzień zakończyliśmy w portowej tawernie oglądając relacje z żeglarskiego wyścigu.
Calais
"Do Calais, wino i mule..." z pieśnią na ustach mijaliśmy główki portu, mając nadzieję, że będziemy mogli skosztować trochę francuskich specjałów. I nie zawiedliśmy się... Szkoda, że pogoda nam nie dopisała i nie mogliśmy się w pełni nacieszyć widokami francuskiego wybrzeża. Z prezentacji jachtów regatowych przepędziło nas oberwanie chmury, ale na szczęście udało mam się pozwiedzać okolice i zebrać parę pamiątek w postaci opuszczonych muszli.
Calais-Nieuwpoort
Nie było podczas rejsu wiatrów pośrednich, albo wiało porządnie, albo w ogóle. Dzięki prognozie pogody byliśmy przygotowani na tę drugą ewentualność. Płynęliśmy specjalnie pogłębionym kanałem przy wybrzeżu francusko-belgijskim. Nie był ono zbyt zachwycający - kominy, fabryki, betonowe plaże. Pod wieczór dotarliśmy do Nieuwpoort. Jednocześnie wpływając do basenu portowego, przez krótki kanał połączony z rezerwatem przyrody, mogliśmy podziwiać jak dużo wody "ubyło". Odsłonił on ogromne połacie piachu, roślin i zbutwiałe konstrukcje pomostów. Na szczęście w marinach są specjalne pływające pomosty dostosowujące się do poziomu wody. Po zacumowaniu, czekało nas już tylko posprzątanie jachtu i zdanie go właścicielowi.
Założenia rejsowe zostały zrealizowane z dodatkowym zapasem wspomnień i wrażeń. Pływy nie okazały się takie straszne, jak się na początku wydawały. Atmosfera na jachcie i po za nim była bardzo pozytywna. Sprzyjała w dobrych kontaktach między załogą, a także pozwalała z wielką przyjemnością cieszyć się żeglarstwem.
Pragnę z tego miejsca w imieniu porajskiej załogi, chciałbym podziękować Dh Maciejowi za ciepłe przyjęcie w Dortmundzie oraz niezliczone podarki dla ciała i duszy.
Załoga:
Kapitan: Tymoteusz Kopczyński
I oficer: Bartosz Bekiesz
II oficer: Monika Barczewska
Załoga: Wojciech Stęchły, Maciej Kampa