Wszystko się zaczęło 2.08. Ważna data. Nasz pierwszy kurs żeglarzy. Teraz miałyśmy szanse wykorzystać w praktyce to, czego nas uczono na wszystkich warsztatach i kursach instruktorskich. Następnego dnia miała się pojawić grupa 30 żądnych wiedzy przyszłych żeglarzy. A przynajmniej my sobie ich tak wyobrażałyśmy. Pierwszy dzień był w miarę luźny, ustawianie namiotów, drobne prace ośrodkowe, które wszyscy chętnie wykonywali. Było miło i słonecznie, co należy podkreślić, bo przez następne dwa tygodnie słońce mogliśmy oglądać tylko na pocztówkach i we własnych wspomnieniach.
Pierwszy nadgorliwy kursant przyjechał tuż po siódmej rano. No cóż, jako że był to pierwszy dzień na obozie, mógł spokojnie czytać sobie książkę siedząc pod mesą. Zajęłyśmy się z Magdą przyjmowaniem reszty. Z uśmiechem na ustach (żeby nie uciekli jeszcze pierwszego dnia) zbierałyśmy karty i przydzielałyśmy do namiotów przyszłych żeglarzy. Gdy zobaczyłam moją gromadkę, ucieszyłam się. Nie wyglądały na groźne. "Dam sobie radę" -pomyślałam.
Wydaje mi się, że podołaliśmy tej, momentami mało zorganizowanej i niezdyscyplinowanej, grupie. Po kilku dniach zorientowali się, że zbiórka ma trwać około minuty, a namioty mają by wysprzątane jeszcze przed apelem. Buntowali się oczywiście przeciwko ogólnemu nakazowi noszenia czapek, uzasadniając to brakiem słońca, ale po jakimś czasie nawet w siedząc namiotach mieli je na głowach. Oczywiście nie obyło się bez kilku wpadek kursantów. Jak wiadomo instruktor jest po to, żeby ci pomóc, ale również po to, by cię pilnować. I tak, wiecznie czujny, KWŻ Grześ Dronka podczas swojego codziennego spaceru o godzinie piątej rano zauważył, że nikt nie strzeże naszego obozu. Zanim konsekwencje w stosunku do warty- widmo zostały wyciągnięte, instruktorzy postanowili nieco utrzeć nosa chłopcom. Gdy rano stanęli na apelu, ich oczom ukazał się niespotykany widok- Bora bez silnika.
Podczas naszego chwalebnego trzeciego turnusu nie tylko Bora cos straciła. Manta- dwukrotnie watersztag, South... no powiedzmy ma nowy odpływ w burcie, kilka szekli też leży na dnie naszego akwenu, East z dzielną załogą zaliczył zajęcia praktyczne z przedmiotu "Wywrotka jachtu mieczowego", a większość naszych jednostek pływających miało ze sobą bliższe spotkania na wodzie. Jednak najbardziej "doświadczonym" instruktorem tego sezonu zostanie, chyba bezkonkurencyjnie, Maciek Mraczek (obiekt zainteresowania większości kursantek). Kolejna Omega również z nim nieco przeżyła, z małymi awariami steru i refpatentu włącznie.
Szkolenie okazało się dużym wyzwaniem, przynajmniej dla mnie. Załoga Pasata, bowiem przez trzy tygodnie udowadniała światu, że możliwa jest żegluga Polarisem pod wiatr i za każdym razem puszczane pod nadzór zwiedzały okoliczne mielizny. Wszystkie wachty badały brzeg empirycznie, co więcej, kilku śmiałków nawet manewr "człowiek za burtą" kręciło między kardynalkami. My z Magda z trwogą patrzyłyśmy na nasze dziewczyny, jak same stawiają pierwsze kroki (a może ślizgi?) na wodzie, stojąc na kei z odbijaczami w rękach, gdy te podchodziły od nabrzeża. Takie dni trzeba było jakoś rekompensować. Gdy po sprawdzeniu testów dowiedzieliśmy się, że przy oparzeniach herbatą należy wezwać fachową pomoc, przy hipotermii człowiek odczuwa zakłopotanie, znak o liniach wysokiego napięcia oznacza ilość nadciągających sztormów, ten oznaczający wysokość nad taflą wody to niebezpieczeństwo na południu nie pozostało nam nic, jak tylko skoczyć w ciemną toń wody naszego jeziorka, lub rzucić się pod pierwszą przejeżdżająca ciężarówkę. Z kilku powodów wybraliśmy inne rozwiązania. Po pierwsze woda w Poraju jest na tyle zanieczyszczona, ze od razu wyniosłoby nas na powierzchnię, po drugie HOW jest nieco oddalony od najbliższej drogi szybkiego ruchu, a po trzecie jako instruktorzy- doświadczeni i świadomi naszej ogromnej roli w Ośrodku podczas tych trzech tygodni, po prostu musieliśmy znaleźć inną opcję. W celu wyćwiczenia instruktorskiej czujności niektóre lóżka zostały dodatkowo zaopatrzone w szyszki pod prześcieradłem, a niektóre pozbyły się desek wspierających materace. Wymyślając różne tego typu zagadki rozładowywaliśmy napięcie nagromadzone w nas przez cały dzień.
Jak widać obóz obfitował w śmieszne momenty. Czasem musieliśmy odpowiadać na trudne pytania- kiedy będzie dyskoteka, czy musimy znowu pływać, ile waży komisja egzaminacyjna (trzeba ją przecież wliczyć w balast na jachcie). Czasem też kursanci nas zaskakiwali. Nie mówię tu tylko o humorze z testów, a na przykład o ogromnym apetycie. Rekordy kolacji dochodziły do 7 kromek i chciałabym zaznaczyć, że to przy stole dziewczyn. Jednak największym zaskoczeniem była dla nas ostatnia noc. Szczególnie dla mnie i Magdy, bo miałyśmy zamiar przeszkodzić w imprezie zakańczającej turnus (zazwyczaj się taka odbywa). Przez trzy godziny siedziałyśmy cicho w krzakach, kucając przy namiotach, czając się na kręgu ogniskowym i czołgając wzdłuż płotu. Przez chwilę czułyśmy się jak agentki podczas tajnej misji nakrycia kursantów. Mniej więcej o trzeciej nad ranem, zupełnie zrezygnowane, zmarznięte i brudne stwierdziłyśmy z nieukrywanym żalem, że przyszli żeglarze śpią i same udałyśmy się do Jedynki z tym samym zamiarem.
Ostatniego dnia wszyscy chętnie wstali. Zniecierpliwieni czekali na wyniki egzaminu. Gdy na apelu zdenerwowani czekali, aż Paweł wyczyta ich nazwiska, nam z Magdą zakręciła się łezka w oku. Byłyśmy dumne z naszych podopiecznych i chyba trochę zmęczone po tych trzech tygodniach. Potem był czas na pożegnania, zdjęcia, drobne upominki i znów łzy. "Ja nie chcę stąd wyjeżdżać, kto rano będzie mi robił gimnastykę?". Pomyślałby, kto, ze można za tym tęsknić. Ale chyba miło usłyszeć takie słowa. A ten turnus, mimo ze pierwszy, a początki są zawsze najgorsze, chyba zaliczę do udanych.
Pozdrawiam Natalia Grim.