Piątek 4.06.
Zaraz po obiedzie wydanym specjalnie na tę okazję przez żonę kapitana wyjechaliśmy ze Śląska - kierunek nieznany, acz najpewniej Stralsund. Wieść gminna niesie, że pogoda na Bałtyku nie sprzyjała w ostatnim czasie żeglarzom z Wenedy. Około godziny 0100, po pokonaniu 800 kilometrów i około 5 zakrętów dotarliśmy do Stralsundu, a dzięki uprzejmości teutońskich stróżów prawa zaparkowaliśmy przy samej marinie. Załoga Niedźwiedzia przyjęła nas skwapliwie mimo późnej pory. Był czas na dopełnienie rejsowych rytuałów i wymianę doświadczeń, co jak zawsze potrwało do późnej nocy.
Sobota i Niedziela 5-6.06.
Po zjedzeniu lokalnej specjalności - Fischbrotschen i orzeźwiającym spacerze po mieście, przejęliśmy jacht i niezwłocznie, bo jeszcze popołudniu rzuciliśmy cumy. Płynęliśmy przez następne dwa dni, początkowo przy łagodnym wietrze o sile 3 stopni w skali Beauforta, niestety o zwrocie skierowanym w tzw. mordę. W niedzielę wiatr ustąpił wyżowej flaucie i słońcu, mimo to o północy (już w deszczu) udało nam się stanąć u podwoi kanału Kilońskiego.
Poniedziałek-Wtorek 7-8.06.
Przejście przez kanał, mimo urokliwej miejscowości Rendsburg, gdzie zatrzymaliśmy się na noc, nie należało do przyjemnych doświadczeń z dwóch powodów. Po pierwsze przez uporczywie zacinający z ukosa deszcz, który już w dwie godziny (z 4-godzinnej wachty) jest w stanie przemoczyć człowieka do suchej nitki. Po drugie ze względu na ciągle hałasujący silnik, wywołujący jakże zrozumiałe zdenerwowanie większości załogi. Po wyjściu z kanału skierowaliśmy się do Cuxhaven, pierwszego portu na Morzu Północnym. Już wtedy dały o sobie znać prądy morskie, osiągające momentami nawet 2 węzły.
Środa, Czwartek, Piatek 9-11.06.
Po czterech dniach dominacji silnika wreszcie nadszedł czas na Żeglarstwo. Umiarkowany wiatr i brak deszczu w połączeniu z kojącą ciszą, przerywaną tylko stukaniem takielunku i stękaniem poszycia, to warunki, które sprawiły, że był to zdecydowanie najprzyjemniejszy z dotychczasowych przelotów. Oprócz sprzyjającej aury, także atmosfera na jachcie zwiększała satysfakcję z pływania. Warto wspomnieć, że o tej porze roku dzień jest wyjątkowo długi, dzięki czemu czytelnictwo kwitło na deku nawet do 23, a raptem 6 godzin później robiło się widno. Pod koniec przelotu spotkała nas niestety niemiła niespodzianka w postaci gęstej jak mleko mgły oraz deszczu. Odgłosy syren przepływających nieopodal wielkich shipow, we mgle o widoczności do 40m, powodowały lekkie drżenie rak oraz nerwy. Ale cóż począć, taki los - zacisnęliśmy zęby, wytężyliśmy słuch i płynęliśmy dalej.
Późnym wieczorem dopłynęliśmy do Den Helder, gdzie mieści(ła) się baza marynarki wojennej i muzeum tejże tematyce poświęcone. Tym bardziej zajmujące, że można w nim było obejrzeć i spenetrować wnętrze holenderskiej lodzi podwodnej.
Sobota, Niedziela, Poniedziałek, 12-14.06.
Po porannej wizycie we wspomnianym muzeum i wypłynęliśmy w stronę Amsterdamu, planując (nie)po drodze odwiedzić port Scheveningen. Plan udaje się zrealizować w zupełności, choć ze względu na przebiegi uszczuplane przez prądy morskie, wizytę w marinie musieliśmy ograniczyć do niezbędnego minimum. Ale w końcu, jeśli do Amsterdamu, to przecież nie na jeden dzień ;)
Wtorek, Środa 15-16.06.
Do kresu podróży docieramy we wtorek. Cumujemy w małej przystani Sixhaven (12euro i prysznice bez ograniczeń!), położonej vis-a-vis dworca kolejowego, skąd dotarcie do centrum zabiera mniej niż 20 minut. Część z nas była już w Amsterdamie, więc zwiedzanie odbywało się w różnych konfiguracjach, ale i tak każdy znalazł coś dla siebie. Nie mniej jednak, oprócz "standardowych" muzeów i spacerów po mieście (także tych wieczornych;), wszyscy postawiliśmy na gastroturystkę, gruntownie poznając liczne restauracje i jadłodajnie. Rekord ustanowiliśmy w restauracji typu all you can eat, serwującej sushi, gdzie w ciągu dwóch godzin udało nam się pochłonąć aż 76 potraw (sic!). Nie zapominając o piłkarskich wydarzeniach na antypodach, obejrzeliśmy także mecz reprezentacji Holandii z Danią. Jak się okazało, kibicowanie Holandii wespół z grupą 50-letnich tuziemców dostarczyło nam o wiele więcej emocji, niż moglibyśmy przypuszczać.
Środa upłynęła nam na szorowaniu Wenedy i ostatnich zakupach w Amsterdamie. Krótko przed północą dojechała do nas załoga Krzysia, kończąc ten "epicki" (w mniemaniu przynajmniej części załogi) rejs. Ahoj!